Wolałabym nie

"Boska" - reż. Paweł Szkotak - Teatr Polski w Bielsku-Białej

"Boska!" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej w reżyserii Pawła Szkotaka to idealny przykład robienia teatru w małych miastach z kompleksem miast dużo większych.

Nigdy w teatrze nie jest mi tak strasznie smutno, jak na farsach czy na spektaklach rozrywkowych ze scenami zbiorowymi. Aktorzy robią miny i grają od musicalowo-choreograficznej linijki albo udają zdziwienie, niewiedzę, co się dookoła dzieje, sypią kontrastującymi z sytuacją zdaniami jak z rękawa, żeby tylko na widowni poszła fala śmiechu. Robią swoją robotę najlepiej jak potrafią, ale zawsze czuję dreszczyk uczestniczenia w czymś, co okrawa talent aktorów, wciska ich w stereotypy postaci, w kabaretowe zagrania. Im bardziej aktorzy starają się, żebym się dobrze bawiła, zaczerpnęła chwili mądrej rozrywki przy bogatej scenografii i kostiumach, na które nie żałowano grosza, tym smutniej mi, nawet bardziej niż po niektórych spektaklach Krystiana Lupy.

Komedia Petera Quiltera, znana w Polsce przede wszystkim z kreacji Krystyny Jandy, opowiada historię życia amerykańskiej śpiewaczki Florence Foster Jenkins, która dzięki majątkowi otrzymanemu w spadku po ojcu bankierze ma zabezpieczony byt i może poświęcić się śpiewowi operowemu. W 2016 roku powstał film "Boska Florence" w reżyserii Stephena Frearsa z kreacjami Meryl Streep i Hugh Granta. W Bielsku-Białej tytułową postać gościnnie gra Beata Olga Kowalska, "aktorka na co dzień grająca w teatrach muzycznych w Łodzi i Warszawie", jak przypomina strona internetowa teatru. "Boska!" to tak zwany spektakl dla ludzi, z tego względu krytykowanie go nie ma sensu, może zostać odebrane jako wyższościowy wywód. Spekulacja na jego temat jest dużo ciekawsza.

Florence na próbach "pomaga" asystent Cosme McMoon (Grzegorz Margas), za duże pieniądze udaje, że jest głuchy, bo kobieta okropnie fałszuje, zupełnie nie umie śpiewać. Zamiast ambicji artystycznych Cosme wybiera bezpieczną posadę i staje się uroczym chłopcem, przerzucanym jak mebel przez starszych, bogatszych, obdarzonych złym gustem ludzi. Dostaje podwójną albo potrójną zapłatę za to, żeby grać dla pani, która marzy o występie w Carnegie Hall, a przyjmują ją z występami w Hotelu Ritz.

Te dwie postaci zarysowują konflikt teatr artystyczny - teatr rozrywkowy. Zawsze ten pierwszy jest zjadany przez ten drugi albo obydwa są jednoczone przez niemożliwe hybrydy teatru popularnego. Historia Florence, z motywem kariery diwy operowej i estetyką nadmiaru, potyka się w Bielsku-Białej na tym, że spektakl chce być bardziej warszawski od warszawskich musicali, jego bohaterka bardziej amerykańska od amerykańskiej Jenkins, a Teatr Polski chce pokazać, że "my też możemy sypnąć groszem, a co!". Zbiorowe układy choreograficzne, przypominają o byciu szczęśliwym, że najważniejsze jest chcieć, a za rogiem spełni się każde marzenie. Taki neoliberalny ton, który dostaje na koniec brawa na stojąco.

Wiem, przyjęło się, że trzeba grać spektakle dla ludzi, że trzeba utrzymać teatr, że nikt już nie wierzy w krytyczne myślenie, chyba że na małej scenie. Za dużo czarnobiałości w podziale sztuka dla ludzi i dla krytyków, w tym starciu drudzy stoją na straconej pozycji, nikt nie chce rozumieć nikogo, zarzucając albo płytkość intelektualną, albo tanią rozrywkę.

Mam jednak obawy, że duże pieniądze, które idą na wyprodukowanie dzieła-bombonierki wcale neutralne nie są. Na pewno zarobią dużo pieniędzy. Otrzymujemy gotowe, zapakowane dzieło, nie ma tam miejsca na nic żywego, na wrażliwych aktorów z własnym zdaniem na temat tego, co chcieliby grać. Zawsze przy takich produkcjach, dobrze okolonych PR-em, mam wątpliwości dotyczące podmiotowości i wolności aktora. A przecież w Polskim jest potencjał na ambitniejszy repertuar.

Jeszcze propos "psucia" arii. W spektaklu "Gdyby Pina nie paliła, to by żyła" Cezarego Tomaszewskiego i Aldony Kopkiewicz, Rozalia Mierzicka dostała zadanie zaśpiewać arię o miłości. Aktorka nie miała nic wspólnego ze śpiewem operowym, ale jej wyciąganie końcówek, nabieranie ratunkowego tchu i obnażanie nieudolności stało się przejmujące. Nie umieć śpiewać o miłości, w ogóle nie umieć śpiewać i stać na pustej scenie, gdy wszyscy patrzą. Z fałszu może wyniknąć prawda, a gdy wszystko jest podopinane na ostatni guzik pod szyję, jak Jenkins w piórach i złotych kostiumach, niestety nie. Beata Olga Kowalska udaje, że "psuje" swój warsztat śpiewaczki, co jest sztuczne, bo ten fałsz jest wystudiowany.

Kinga Kurysia
e-teatr.pl
2 października 2018
Portrety
Paweł Szkotak

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia