Woyzeck bez Woyzecka albo zarżnięty golibroda

"Woyzeck" reżyseria: Katarzyna Deszcz Teatr Miejski w Gdyni

Zaczyna się dobrze. Po pustej scenie żołnierskim krokiem defiluje chłopiec w papierowej czapce na głowie. Potem ktoś siedzi na krzesełku, owinięty ręcznikiem, z wyrzuconymi do przodu nogami, ktoś inny (z ogoloną na łyso głową) ostrzy brzytwę w rytm odrealnionych odgłosów.

To Woyzeck (Dariusz Siastacz), garnizonowy fryzjer, goli Kapitana (w tej roli Stefan Iżyłowski). Słuchamy, że wieczność jest orką, która trwa wiecznie, że trzeba wolniej golić, że dreszcz przerażenia ogarnia, gdy się pomyśli, że świat w jedną dobę sam siebie obiega. Kapitan mówi o pogodzie, pieniądzach, kościele, naturze, moralności i cnocie, bez której nie ma co z czasem robić. Rytmicznie, co pewien czas uderza Woyzecka w kark - to element tresury.

Pojawia się obłąkany Doktor (Sławomir Lewandowski), który przeprowadza na golibrodzie swoje eksperymenty i też próbuje go tresować. Jest Maria, pociągający Tamburmajor, sąsiadki, kobieta z brodą i grzech. Jest też zbrodnia, ale przede wszystkim po scenie snuje się wszechogarniająca nuda. Dawno nie widziałam spektaklu tak chłodnego, wypranego z emocji, pełnego pauz, które nic nie znaczą.

Premiera "Woyzecka" Georga Büchnera w Teatrze Miejskim w Gdyni oczekiwana była z zainteresowaniem. W tytułową postać wcielił się Dariusz Siastacz, który dla tej roli ogolił się nawet na łyso. Siastacz na deskach Teatru Miejskiego stworzył niejedną kreację: bawił i niepokoił. Tym razem sprawiał wrażenie, że nie wie kogo gra. Nie buduje swojej roli na emocjach, lecz teatralnych "grepsach", nerwowych tikach, tupie jak Klaus Kinski w filmie Herzoga.

Domyślamy się, dlaczego ten garnizonowy fryzjer zabił, ale guzik to nas obchodzi. Ostatnia scena, gdy otwierają się wrota i w czerwień na horyzoncie idą Woyzeck z Marią, jest ładna plastycznie, ale też nie wzrusza. Bohaterowie odwróceni do widzów plecami nie okazują emocji.
- Patrz, jak czerwono wschodzi księżyc! - mówi Maria.
- Jak żelazo we krwi - odpowiada Woyzeck i beznamiętnie zabija ukochaną.

"Woyzeck", nieskończony dramat młodego, ledwie 22-letniego Georga Büchnera, można rozmaicie interpretować. Sztuka doczekała się nie tylko realizacji teatralnych, ale też operowych i filmowych. Wiele kreacji stworzyli odtwórcy głównej roli. Przedstawienie w Teatrze Miejskim w reżyserii Katarzyny Deszcz nuży i jest o niczym. Źle poprowadzeni aktorzy błąkają się od kulisy do kulisy. Sceny zbiorowe - to jeden chaos.

Wiele dobrego należy natomiast powiedzieć o muzyce Olo Walickiego. Najpierw delikatnie lekko odrealnione dźwięki, z czasem rosną, tworząc nastrój zagrożenia. Świetna scenografia i kostiumy Andrzeja Sadowskiego. Niewielki myk i zakład fryzjerski staje się szpitalem, rynkiem czy karczmą. To zabiegi raczej kosmetyczne niż przebudowa sceny, ale to wystarczy, abyśmy wędrowali po różnych zakamarkach dziewiętnastowiecznego miasteczka, w którym żyje wojskowy golibroda Woyzeck i jego niewierna Maria.

Grażyna Antoniewicz
POLSKA Dziennik Bałtycki
9 marca 2009

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia