Wraca autocenzura

Rozmowa z Andą Rottenberg

Obserwuję działania wielu osób, głównie szefów różnych placówek, którzy zaczynają liczyć się z tym, jaka będzie reakcja ich przełożonych (na przykład ministra kultury), kiedy podejmą oni taką czy inną decyzję. Tego typu myślenia nie było przez ostatnie ćwierćwiecze.

Z Andą Rottenberg, byłą szefową Zachęty, autorką wielu ważnych opracowań dotyczących sztuki polskiej i światowej, kuratorką i krytyczką rozmawia Maciej Kędziak z Onet.kultura.

Maciej Kędziak: Kongres Kultury, przed którego rozpoczęciem rozmawiamy, odbywać się będzie w szczególnym okresie. Można go nazwać burzliwym - kiedy, niemal równolegle, społeczeństwo wespół z artystami, w sposób wyraźny i sugestywny, wyrażają swój sprzeciw. Wobec wielu planów... ale i decyzji parlamentu.

Anda Rottenberg: Dokładnie 50 lat temu, między 7 a 9 października 1966 roku, też odbył się Kongres Kultury. Został zorganizowany przez partię i rząd. Nawiązywał do obchodów 1000-lecia państwa polskiego i chrztu Polski. Wniosek, do jakiego niedawno doszłam po lekturze dokumentów dotyczących tamtego wydarzenia, jest wstrząsający...

Dlaczego?

Ponieważ uzmysłowiłam sobie, jak niewiele się zmieniło w kwestii oczekiwań środowiska twórców kultury oraz tego, co może – i chce – dać im władza. Pamiętajmy, że kongres '66 roku był "zadany z góry", lecz miał pozory demokracji. Miały o niej świadczyć m.in. gminne oraz powiatowe sejmiki kultury, które wyłaniają swoich delegatów, formułujących na poziomie lokalnym swoje oczekiwania oraz uwypuklających to, czego im brakuje w kwestii tematu kultura. Następnie delegaci mieli przenieść te postulaty na forum kongresu. A wszyscy zabiegali o pieniądze. I dzisiaj to się również nie zmieniło.
Z innych moich badań wynika - to tak na marginesie - że tylko w okresie stalinizmu (czyli lata 1950-53) nakłady na kulturę wynosiły 3 procent budżetu. Później, aż dotąd, nie udało się osiągnąć magicznej bariery 1 procentu. Wtedy, w stalinowskiej Polsce, kultura była narzędziem propagandy. W te 3 procent włączono oczywiście powojenne inwestycje i odbudowę oraz rozwój radia. Telewizji wtedy jeszcze nie było. Potem już się kultury nie dawało używać jako instrumentu propagandy, więc nakłady na nią zmalały.
W 1966 wszystkie niemal pieniądze wydane zostały na prężny wtedy rozwój państwowej telewizji. A na kongresie, wśród wielu przemówień, jedno jest szczególnie ciekawe. Jego autorem był Wincenty Kraśko, późniejszy wicepremier w rządzie Józefa Cyrankiewicza.
"Niektórzy twórcy szukają często przyczyn wtórnych. Trudności i kłopotów. Wynajdują przyczyny nieistniejące lub też rzeczywiste wyolbrzymiają. Krążą różne widma: szalejącej cenzury, ciasnego dogmatyzmu, widmo tępej biurokracji, która nie rozumie i nienawidzi sztuki. Nie chcę negować pojawiania się i takich widm w różnych okresach historycznych. U nas etap, kiedy podobne widma mogły stanowić realne zagrożenie dla sztuki, mamy za sobą (...). Nasza polityka kulturalna stwarza wszelkie możliwości: organizacyjne, materialne do swobodnego rozwoju różnych gałęzi sztuki. Bez ingerencji w sprawy warsztatu i procesu twórczego. W szerokim zakresie dopuszcza się eksperyment artystyczny. Twórcy pragnęliby likwidacji wszelkich najmniejszych ograniczeń. Jest to zrozumiałe pragnienie. Jego zaspokojenie nie wydaje się jednak możliwe".

Uśmiecha się Pani.

Tak. To było niezwykle cyniczne przemówienie, które mówiło o tym - upraszczając - że "kiedyś jednak było gorzej, teraz jest lepiej, więc cieszcie się z tego, co macie". Istotnie było tak, że jeżeli tylko sztuka nie dotykała polityki, to artyści mogli sobie robić, co tylko chcieli. Było dozwolone niemal wszystko (od obrazów, do książek, przez film i teatr). Byle nie godziło m.in. w zawarte przez Polskę sojusze, we władzę ludową itd. Dzisiaj, na progu Kongresu Kultury 2016, słyszę podobne teksty ze strony rządzących. A do tego jeszcze oczekuje się od twórców zaangażowania po stronie tzw. wytycznych polityki kulturalnej państwa.

Czyli jakich, według Pani?

Składają się na nie polityka historyczna, a w jej obrębie priorytety: chwała oręża polskiego, umieranie za ojczyznę, uwypuklanie krzywd "jakie nam historia uczyniła" oraz kult żołnierzy wyklętych. Podkreśla się również - w nawiązaniu do kultury - katolicyzm oraz natchnienie wiarą. Istotne jest w tym kontekście to, co głosi polski Kościół i jaki światopogląd umacnia wśród swoich wyznawców. To również nie pozostaje bez znaczenia dla polityki kulturalnej... Gdyby chodziło o zasady wiary - tak jak pan powiedział - nie obawiałabym się. Znamy paru księży, którzy próbowali je głosić. Szybko ograniczono im pełnienie posługi kapłańskiej.

Podejrzewa Pani, że to, o czym teraz mówimy, zostanie spisane i ujęte w jakiś dokument. Bo - jak na razie - kończy się na deklaracjach i zapowiedziach. Czasami w tonie ostrzegawczym. "Dyrektyw", jako takich, jeszcze nie opublikowano i nie nadano im trybu, chociażby, ustawowego - co realnie obligowałoby twórców do podjęcia pewnych tematów?

One nie będą ujęte w tego typu dokumencie. Wystarczą przemówienia oraz to, w jaki sposób Ministerstwo Kultury faktycznie rozdziela pieniądze. A myśmy się już przyzwyczaili do wolności. Jako społeczeństwo. Żyjemy w niej już 27 lat. Możliwość mówienia tego, co myślimy - nie tylko w obrębie kultury - uważamy za coś oczywistego. Artyści także przywykli do nieskrępowanej ekspresji twórczej. Spotykali się oczywiście z szykanami, ale one nie pochodziły bezpośrednio od organów władzy, lecz ze strony rozmaitych grup społecznych, inspirowanych przez takich czy innych, pojedynczych polityków. Na razie nie możemy mówić o zdejmowaniu przedstawień - chociaż takie pomysły były. Czy dzieł z ekspozycji. Nie ma formalnej cenzury prewencyjnej, która, zgodnie z prawem, ograniczałaby wolność twórczą.

To jest możliwe?

Nie wiem... Zapewne taka forma cenzury nie wróci. Lecz istnieją przecież inne metody, poniekąd subtelniejsze. Polegają m.in. na wymianie kadr. Instytucje związane z kulturą obsadza się "wyznawcami" określonego światopoglądu, zaufanymi ludźmi partii rządzącej.
Bardzo skuteczna jest też określona polityka finansowa, która może "nielubiane" instytucje doprowadzić na skraj ruiny, a przynajmniej sparaliżować ich działanie. Obie mogą zmienić - w sposób nie mniejszy niż cenzura prewencyjna - polską politykę kulturalną.
Jeżeli za pieniędzmi idzie oczekiwanie, że będzie tak jak "my chcemy", a nie tak jak "wy chcecie". To, oczywiście, nie jest wyartykułowane wprost - ale już widoczne gołym okiem. Nie ma zatem potrzeby tworzyć dokumentów określających obecną strategię rządu w tej dziedzinie. Koło historii lubi się toczyć, dyrektywy okazują się nieaktualne z dnia na dzień, a papier zostaje... Tak było tylko za stalinizmu - wszystkie ustalenia i dyrektywy ogłaszano drukiem. Myśleli, że ten system będzie wieczny. Później ci, którzy podpisywali się pod tymi dokumentami, musieli zjeść własny język. Dzisiaj decydenci mają świadomość, że - oprócz kontrolowanych mediów państwowych - istnieją jeszcze prywatne, na razie bardzo silne. Porozumiewamy się także za pomocą internetu. W 1966 roku nikomu się nawet nie śniło, że społeczeństwo może korzystać z takich dróg komunikacji, a co za tym idzie możliwości - mimo próby ograniczenia - artykułowania poglądów. Trzeba jednak dodać, że akurat w1966 Tadeusz Kantor organizował już jedne z pierwszych happeningów, rozkręcała się Galeria Foksal...

Co to znaczyło?

Rząd potrzebował legitymizacji dla swoich działań, demonstrując swoją tolerancyjność. Dlatego przepuszczał - wąskimi kanałami - to, co Kraśko nazwał eksperymentem artystycznym. Nie chciałabym, aby doszło do takiego rozwiązania... że dostajemy "zielone światło" na pewne, nawet niewygodne dla decydentów działania, ale realizowane, jak wtedy, " po cichutku", na kameralnych plenerach, w małych galeryjkach czy teatrach, do których naraz mogło wejść górą 50 osób. To wszystko przegrywało z kulturą masowego rozpowszechniania, która sprzedawała ideologię.

Wspominała Pani o internecie. Jest nieskrępowaną przez nic przestrzenią myśli, poglądów, inicjatyw. Nawet, przy najczarniejszych scenariuszach, daje artystom możliwość wolnej wypowiedzi. Tam się zawsze można przenieść. W razie czego...

Czy widzi pan jakąś szczególnie nasiloną aktywność artystów z Białorusi? Znam wielu z nich i dlatego pytam... Na ile, realnie, mogą oni wypowiadać się swobodnie, za pomocą internetu, we własnym kraju? Bo to, że znajdują takie opcje za granicami, jest oczywiste. To pytanie otwarte i kierowane również tutaj: na ile twórca polski może swobodnie tworzyć we własnym kraju? Nawet w internecie...Czy będzie mógł? Zakładam, że wciąż może.

Zauważyła Pani coś niepokojącego?

Obserwuję działania wielu osób, głównie szefów różnych placówek, którzy zaczynają liczyć się z tym, jaka będzie reakcja ich przełożonych (na przykład ministra kultury), kiedy podejmą oni taką czy inną decyzję. Tego typu myślenia nie było przez ostatnie ćwierćwiecze. Dzisiaj taka kalkulacja dotyczy zarówno decyzji o wydaniu książki, zorganizowaniu wystawy, zakupu dzieł do państwowych zbiorów czy repertuaru teatralnego. "Jakie będą konsekwencje mojej decyzji?" - pytają we własnej głowie dyrektorzy tych instytucji.
Po pierwsze, dla mojej posady, po drugie dla przyszłości instytucji, na czele której stoję. To się nazywa "ocalanie substancji". Wraca też autocenzura. Kiedy "dobrodziej" wycofuje pieniądze, a później mówi do szefów placówek: pokażcie, co chcecie finansować, a my się zastanowimy, podczas kiedy już wiadomo, że decydenci niektórych pomysłów na pewno "nie kupią", więc od razu się rezygnuje z niektórych projektów czy współpracy z nielubianymi przez władzę twórcami. Wybiera się opcję bezpieczną, czyli cenzuruje swoje własne pomysły. To zachowanie w myśl zasady: "przeprowadzę ten okręt przez wzburzone morze, aż zawiniemy do spokojnego portu". Ja to rozumiem. Nie krytykuję. Patrzę z dystansem, bo niejedno widziałam. Pamiętam, jak moi różni znajomi ocalali substancję w stanie wojennym... Jakoś nie uczestniczyli w opozycji. Nie wystarczyło im już na to drugie czasu? Niemal wszystkie instytucje wyszły na tym źle. Cierpiały przez lata stanu wojennego oraz jeszcze długo po, w zasadzie do końca lat 80. na coś, co mogłabym nazwać: niedowładem programowym. Nie było ani jednej dobrej wystawy, przedstawienia, filmu. Wszystko, co ciekawe, pojawiało się w drugim obiegu.

Dzisiaj - najsilniej od 1989 roku - artyści, ludzie kultury, zaangażowali się w politykę. I nie tylko już w kwestię związaną z tym, co dotyczy ich najbardziej. Współprotestują, wspierają obywateli oraz inicjują protesty. Ich obecność w środkach masowego przekazu jest tak samo częsta, jak polityków. W zasadzie... to już się zrównało. Najbardziej dostrzegalna jest wśród nich Krystyna Janda. W ostatnich miesiącach traktuje się ją niczym liderkę, stojącą na czele pewnej - nieformalnej wciąż grupy - obywateli. Wyrażają oni swoje niezadowolenie, oburzenie. Do niej właśnie adresują swoje postulaty, pytania, proszą o zabranie głosu publicznie.

To aktorka, która dla bardzo dużej grupy ludzi, widzów utożsamiana z Agnieszką – zarówno w "Człowieku z marmuru", jak i "Człowieku z żelaza". W ich świadomości pozostaje wciąż tą bezkompromisową dziewczyną, która najpierw chce poznać prawdę, a później angażuje się w opozycję. Ona oczywiście nie jest Agnieszką, jednak to, że dzisiaj idą za nią prawdziwe tłumy, jest wynikiem także i tego, że jest jednocześnie osobą, która nie wyparła się tamtych filmów. I pokazała odwagę także poza ekranem. Do tego jest niezależna, ma talent, jest świetną aktorką, więc ma z czego żyć i na pewno da sobie radę. Agnieszka Holland, która od lat artykułuje publicznie swoje poglądy, robi filmy główne poza Polską, co i jej daje niezależność. Nie jest skazana na oczekiwanie, co zdecyduje minister kultury. Ludziom niezależnym, którzy wiedzą, że niczego nie muszą, łatwiej podejmować decyzje, aby zająć miejsce po tej stronie, po której bije ich serce.
Jest więcej osób, które mogą sobie na coś takiego pozwolić... A jednak tego nie czynią. Każdy z nas podejmuje decyzje, patrząc w lustro. Jedni mają więcej odwagi i doświadczeń, inni mniej. Z drugiej strony nadal widzę bardzo licznych, którzy nie myślą o własnym ryzyku, utracie pozycji, i angażują się bezinteresownie w obronę wyznawanych wartości.

Są i takie osoby, które chciałyby się opowiedzieć publicznie, ale nie mogą, bo zostaną na lodzie, stracą pracę...

Bez przesady. Sama straciłam pracę z dnia na dzień. Zostałam bez ubezpieczenia i jakichkolwiek perspektyw. Nie chodziłam żebrać. Szybko miałam nowe zajęcie. Dlatego wiem, że jeśli tylko ktoś bardzo chce i jest w miarę rzutki, ma szansę coś dla siebie znaleźć.

Z drugiej strony, wielu twórców boleje nad tym, że polityka zabrała im coś ważnego - skradła tzw. show - wchodząc już bardzo mocno na teren, który należał głównie do nich i sztuki. Mówią mi, że wszystko, co zrobią i tak przegrywa z najgłupszym zdaniem polityka czy manifestacją antyaborcyjną. Można ich zrozumieć?

Tak można ocenić - na przykład - ostatnią decyzję kapituły, przyznającej nagrodę Nike. Otrzymała ją młoda pisarka, Bronisława Nowicka, uprawiająca autoteliczną, niezaangażowaną w politykę twórczość. Ale pytanie o to, jak mamy przemawiać i jakim głosem jest nieprawidłowe.

Dlaczego?

Bo powinna istnieć polifonia. Niech każdy mówi swoim głosem. Będzie słyszalny. Nie każdy jednak, szczególnie ostatnio, ma szansę na to... ostatnie.

Co powinien przynieść ten Kongres Kultury?

Czeka nas rozmowa. Co dalej? Chociażby z paktem dla kultury, który obiecywali nam Donald Tusk z Bogdanem Zdrojewskim. Za chwilę się dowiemy, że tego paktu nie zawierał przecież ten rząd, ale poprzedni (śmiech). Jednym z najważniejszych postulatów kongresu 1966 roku była budowa Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Budynku wciąż nie ma...

...czy warto więc takie kongresy organizować? Pytam o to, ponieważ Pani sceptycyzm, tym bardziej jako jednej z jego uczestniczek, jest naprawdę wymowny.

Ten kongres jest inicjatywą oddolną, zorganizowany został systemem demokracji bezpośredniej – może w nim uczestniczyć każdy, kto zechce. Wszystko zależy od tego, dokąd ta śniegowa kula, która już się rozpędziła, trafi. W cyfrach wyborczych ludzie kultury nie są żadnym tzw. targetem. Ich głos wyborczy mieści się w granicach błędu statystycznego. Dlatego nikt nie kieruje swoich obietnic wyborczych pod ich adresem. Co prawda kropla drąży kamień, ale tylko wtedy, kiedy leży on na tym samym miejscu. Stale zmieniają się w tym kraju rządy, zmienia się kurs polityczny, priorytety i cele do osiągnięcia... więc nie ma szans, aby kropla spadała na ten sam kamień.

Kongres może przerodzić się w manifestację?

Wtedy przejdzie do historii jako manifestacja. Może dzięki temu, że spotka się tak wielu ludzi z całego kraju, poznają się, wymienią myśli i poglądy, stworzy się jakaś nowa sieć kontaktów, coś się między nimi "zawiąże"? W dalszej perspektywie może to skutkować nowymi inicjatywami - w imię pewnych idei. I to jest też ważne.
Oby nie skończyło się tak, że 9 października spiszemy postulaty - jak zawsze. Później wyślemy je do władzy. Przepraszam, że uśmiecham się w tym momencie, ale my wciąż adresujemy do władzy oczekiwania... Żeby ona łaskawym okiem spojrzała na nas, maluczkich. Spróbowała zrozumieć, czy przypadkiem nie mamy racji? Mnie śmieszy. Ale i upokarza.

Maciej Kędziak
Onet.Kultura
10 października 2016
Portrety
Anda Rottenberg

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia