Wreszcie martwi

"Jezioro" - reż. Yana Ross - TR Warszawa

Wszyscy powtarzają jak jeden mąż, że w tekście Durnienkowa drzemie czechowowski duch. Nie będę się spierać z taką obserwacją.

Słowa sączą się powoli w nudzie letniego popołudnia. W tle rezonuje dekadencja pewnych środowisk - w tym przypadku nie arystokracji, lecz środkowoeuropejskiej klasy średniej. Obraz owej atrofii - o ile w ogóle można mówić o atrofii - nie rysuje się w sposób dosłowny. To atmosfera klęski, zaszyta miękko w błahych pogawędkach. Wymowna jest już scena otwierająca "Jezioro". Bohaterowie wyciągają się na leżakach. Patrzą w dal, nieśpiesznie przeciągają wzrok na swoje twarze. Leniwe uśmiechy. Nie dzieje się nic, prawie nic.

Gładko wchodzi się w tkankę gnuśnego weekendu spędzanego na daczy. Momentalnie uderza jednak nienaturalność całego klimatu, powodowana głównie przez przemyślaną scenografię Justyny Elminowskiej. Przestrzeń stanowi mariaż działki nad jeziorem, bunkra z masywnymi ścianami oraz ogrodu botanicznego porośniętego jadowicie zieloną murawą. W skośnym pułapie wcięto symetryczne otwory, przez które pnie się sosna, zwieszają pnącza. Nie jest to widok rodem ze "Stalkera", w którym bujna przyroda triumfuje nad okruchami cywilizacji. Elminowska podpowiada dziwną koegzystencję światów, w której odwieczny konflikt kultury i natury zostaje utemperowany. Plastyczny aspekt świata służy przede wszystkim wyakcentowaniu izolacji, jakiej dobrowolnie poddają się bohaterowie. Artystycznej, nieledwie malarskiej spójności świata nie zagraża nawet wykorzystanie projekcji wideo. Te nie są (dla miłej odmiany) wyświetlane na ekranach, lecz na imitujących beton ścianach. Spod prezentowanych kadrów przebija się chropowata faktura murów, co tworzy swoisty efekt reliefu. "Jezioro" zostało już przyrównane do "Melancholii" von Triera. Owszem, wyczuwa się może słabą aurę filmu z 2011 roku, choć osobiście nie szarżowałabym z tropieniem aluzji. Samo porównanie widowiska teatralnego do "Melancholii" jest jednak symptomatyczne - takie sytuacje zdarzają się całkiem często. To uwaga na marginesie, lecz dość istotna; film von Triera, zbudowany na mnogości zapożyczeń ikonograficznych, sam staje się ikonograficznym punktem odniesienia. Koniec końców, kto "Jeziora" nie widział, ten może spróbować sobie wyobrazić, jaki rodzaj ekspresji i jaka tematyka składają się na przedstawienie Yany Ross.

Spektakl tworzą trzy orbity, zazębiające się ze sobą w różnych momentach. Owe tory zakreślają odmienne przestrzenie. Sytuację podstawową stanowi spotkanie grupy wczasowiczów na działce Andrzeja (Adam Woronowicz) i Ani (Agnieszka Grochowska). Długie godziny wypełnia small talk rozdęty do granic tolerancji; rozmówki o chińskim malarstwie i marynowaniu karczku na szaszłyki. Druga orbita - to orbita Dawida Ogrodnika jako Wiktora, mieszkańca pobliskiej wsi. Krytyka słusznie zdążyła zauważyć, że figura kreowana przez Ogrodnika odnosi się do działalności performera Piotra Pawlenskiego (nawiązań jest sporo, między innymi akt odcięcia ucha). Postać Ogrodnika reprezentuje także - a może przede wszystkim - to, co w człowieku obelżywe, fizjologiczne, animalistyczne, pieczołowicie kamuflowane. Wreszcie pojawia się trzecia orbita - wejście w nią komunikowane jest zmianą oświetlenia z naturalnego na chorobliwy, blady błękit. To czas intymnej spowiedzi, w trakcie której bohaterowie wydobywają na jaw najgłębiej skrywane tajemnice. Snują się tutaj mikrohistorie - ojca sprawującego opiekę nad synem autykiem, rodziców dopuszczających się nielegalnego procederu w imię ratowania życia swojego dziecka, kobiety zakochanej w transseksualistce.

W obrębie każdej z orbit króluje odmienna temperatura uczuć. I przyznam szczerze, trudno upatrywać w spektaklu tak szumnie zapowiadanych konfliktów społeczno-politycznych, determinujących życie środkowo- i wschodnioeuropejskiej klasy średniej. Nawet przy wzięciu pod uwagę akcji Pawlenskiego, które funkcjonują bardziej jako cytat niż pulsujący realnymi znaczeniami kontekst; nawet uwzględniając krótki dialog dwójki bohaterów, poświęcony zjawisku wykorzenienia i tożsamościowym uwikłaniom Rosjan i Ukraińców. Działania rozgrywające się na międzynarodowej arenie stanowią jedynie zakulisowe tarcia. "Jezioro" to przede wszystkim portret, nie panorama - wymiar apokalipsy prywatnej, nieuchronnego zapadania się do wewnątrz.

Nie wiem, na ile problemy ze stopniowaniem tempa wynikają ze świadomego przygotowania wykonawców, a na ile z braku "rozegrania" na premierowym pokazie. Początek prezentuje się przyzwoicie; aktorzy łatwo wchodzą w konwencję small talku podszytego ironią wycelowaną w wielkomiejskich snobów. Spektakl nabiera rozpędu choćby przez wprowadzenie postaci charakterystycznych - Agnieszki Podsiadlik jako wyszczekanej Niny oraz Rafała Maćkowiaka wcielającego się w outsidera Mikołaja - łamią oni wystudiowaną gościnność i otwartość reszty. Niestety, rytm widowiska zaczyna się rozmywać. Nieposkładane gesty i przypadkowe słowa, które na początku uwodziły swoją naturalnością, naraz zaczynają irytować. Zdarzyło się, że aktor przypadkowo (chyba...?) wyszedł z roli i nazwał partnerkę sceniczną prawdziwym imieniem. W pewnym momencie zaciera się cezura dzieląca inercję, która faktycznie uwodzi i w której pulsuje niepokój - od zwykłej nudy, odwlekającej widmo jakiejkolwiek apokalipsy. W pewnych chwilach brakuje reżyserskiej precyzji. Nawet największy luz powinien być pozorny. A bywa, że aktorskie swawole wymykają się spod kontroli.

Reżyserka przeprowadza jednak intrygującą ewolucję - od nonszalanckich rozmów dotyczących chwilowych hobby, choćby kursu plastycznego (opis obrazu z owcą zagapioną na zachód słońca jako metafora wyjałowionego człowieka Zachodu - majstersztyk), do eskalujących popędów. Dlatego Nina zrzuca swój prochowiec i odsłania opięte nylonem ciało, zupełnie jakby czekała na pretekst. Ania w trakcie sceny wizyjnej wydaje zwierzęce odgłosy, daje upust instynktowi każącemu bronić potomka, nawet za cenę zanegowania wewnętrznych moralnych pryncypiów. Stopniowo w zebranych zaczyna budzić się zwierzę, na wzór wspomnianego na początku pit bulla. Człowiek obnaża stanowiące go antynomie - ostateczną sprzecznością jest dog/god; istota ludzka, istota psia. Zgromadzeni na daczy bohaterowie są odziani w zgrzebne płaszcze, jasne koszule, kostiumy przypominające stroje do szermierki. Z wolna odrzucają reprezentowane przez nienaganny wygląd konwenanse, zbliżają się - w większym zresztą stopniu symbolicznie niż realnie - do reprezentanta niskich instynktów, kreowanego przez Ogrodnika.

Pomimo momentami nieprecyzyjnej dramaturgii i rwanego tempa (co dziwi w porównaniu do innej produkcji Ross zrealizowanej w TR Warszawa, czyli mistrzowskiego "Koncertu życzeń") nie można jednak odmówić "Jezioru" mocnych punktów. Zasada klamry, umiejętnego otwarcia i zamknięcia przedstawienia, jest w stanie wyraźnie wywindować wartość widowiska. Finał spektaklu dobitnie podbija kasandryczną wymowę całości. Na ekranie pojawia się obraz zaszytych ust, po raz kolejny przypominający wywrotową działalność Pawlenskiego. Ponownie rozbrzmiewa pytanie: "Gdzie nie chcielibyście być w czasie apokalipsy?". W tej chwili wszystkie mniejsze lub większe wyładowania ogniskują się w jednym fundamentalnym problemie. Osobisty kataklizm staje się wręcz namacalny. Na nic zdają się quasi-profetyczne pokrzykiwania Mikołaja, obwieszczającego siebie nowym Noem. Jest za późno, by cokolwiek czy kogokolwiek wybawić od zatraty. Głowa każdego z aktorów zostaje szczelnie owinięta foliową torebką. Jeszcze przez jakiś czas można obserwować bezładne próby złapania oddechu, raz spokojne, innym razem gorączkowe, niczym u ryby wyrzuconej na brzeg. Aż chciałoby się sparafrazować Wernera Schwaba, wyabstrahować jego słowa z kontekstu i rzec: "Wreszcie martwi, wreszcie brakuje powietrza". I zadać pytanie: apokalipsa - czy może urosnąć do rangi ocalenia?

Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was online
19 marca 2016
Teatry
TR Warszawa

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia