Wrona pierdolona

rozmowa z Emilianem Kamińskim

Emilian Kamiński - aktor, reżyser, dyrektor Teatru Kamienica. Wcześniej w zespołach warszawskich teatrów: Narodowego, Ateneum, Powszechnego. Wspólnie z Ewą Dałkowską, Andrzejem Piszczatowskim i Maciejem Szarym stworzył w stanie wojennym Teatr Domowy

Wprowadzenie stanu wojennego zablokowało zaplanowany na grudzień wyjazd Kolędy-nocki ze Starej Prochowni, w której Pan grał, do Stanów Zjednoczonych. W końcu jednak udało się wyjechać na paszportach wojennych w lutym 1982 roku. Nie myślał Pan wtedy, by zostać na emigracji?

Miałem nawet taką propozycję. Producent, który zaprosił ten spektakl, zażądał od Pagartu odszkodowania w wysokości 75 tysięcy dolarów po odwołaniu tych występów. To była wtedy ogromna suma. I podobno Pagart wystosował list do generała Jaruzelskiego z prośbą o umożliwienie tego wyjazdu. I dlatego dostaliśmy paszporty wojenne podpisane przez samego generała. Działałem wtedy w „Solidarności”, w Regionie Mazowsze, i gdy odbierałem paszport, oficer, który mi go wydawał, powiedział, że przecież nie mam żony ani dzieci, nic mnie tu w Polsce nie trzyma i właściwie to niechętnie będę widziany z powrotem.

Propozycja nie do odrzucenia?

Zasugerował, że po powrocie mogę mieć kłopoty. Ale wróciłem. W Ameryce najgorsze było to, że bojkotowano nas jako ubeków. Księża z ambon mówili, że skoro my przyjechaliśmy mimo stanu wojennego, to na pewno musimy być ubekami. Nikt sobie nie zadał trudu, by to wszystko sprawdzić. Uświadomiłem sobie to, gdy podszedł do mnie marynarz, który pytał, czy znam Gdynię, bo on tam zostawił żonę, za którą bardzo tęskni I nie ma od niej żadnych wieści, nie wie, co się z nią dzieje. I zaczęliśmy rozmawiać. Zapytał mnie, ile na etacie zarabiam. Powiedziałem mu, jaką w Teatrze Narodowym mam pensję, a on mnie pyta, ile na tym drugim etacie zarabiam. Nie wiedziałem, o co chodzi, a on wprost zapytał, ile mi UB płaci. I to się bójką skończyło. To był pierwszy wieczór w Ameryce. Od tamtej pory liczyłem dni, żeby wrócić. Była też dziewczyna, bardzo dorodna i bogata, która namawiała mnie, żebym został. Tłumaczyła mi, że jak będę jej friend, to ona mnie utrzyma. Nawet teatr chciała mi wybudować, żebym mógł grać! Mimo to wracałem do Polski jak na skrzydłach.

A po powrocie zastój...

Straszny zastój.

Teatr Domowy miał być odpowiedzią na ten zastój? Jak Pan, już wtedy jako aktor Teatru Ateneum, znalazł się w samym środku inicjatywy podjętej przez trójkę aktorów Teatru Powszechnego, początkowo głównie dlatego, że dalej chcieli grać zdjęte przez cenzurę Wszystkie spektakle zarezerwowane?

Szukali kogoś z gitarą, kto potrafi śpiewać. Byliśmy zawsze przyjaciółmi i dobrze się znaliśmy jeszcze z czasów szkoły teatralnej. Nie ma właściwie żadnej dokumentacji tej działalności. Zawsze tego bardzo pilnowałem. Chodziło o to, żebyśmy nie poszli do paki. We Wrocławiu był nalot, mnie wtedy tam nie było, nie miał kto tego dopilnować. Niedawno IPN udostępnił mi moją teczkę.

I czego się Pan dowiedział? Czegoś bolesnego?

Bardzo ciekawych rzeczy. Okazało się, że prowadził nas mój kumpel, który działał na dwie strony, bo na przykład z pięć razy mnie ostrzegł, jak gdzieś wyjeżdżaliśmy, żeby uważać, bo jest zasadzka. A ja głupi nawet się wtedy nie zastanowiłem, skąd on to wie? Jest podpisany pod wszystkimi tymi dokumentami. Właściwie nie mogę nawet mieć do niego żalu, bo mnie ostrzegał. W tych dokumentach wpisany jest nawet paragraf, że jeśli nie da się tego wszystkiego uspokoić, należy dążyć do likwidacji zagrożenia. Znajomy policjant uświadomił mi, że to mogło mieć wtedy bardzo poważne konsekwencje.

A jaki jest Pański stosunek do lustracji?

Teczki powinny być otwarte i udostępnione od razu po zmianie systemu. Od razu. Żeby nikt nie mógł nimi manipulować.

Ale wtedy do głosu dochodzi historia pisana przez ubeków.

Oni precyzyjnie pisali, nie przewidzieli, że to kiedyś minie. Byłem kiedyś na przesłuchaniu, gdzie rozmawiałem z majorem i zapytałem, czy się nie boi, że za chwilę to ja będę górą i będę mógł go zgnoić tak, jak on mnie teraz. Na co on mówi: „Nie boję się, bo my będziemy zawsze”.

A jak mocno był Pan zaangażowany w walkę z systemem?

Byłem w opozycji, ale to nie było nic specjalnego. Wielu ludzi w ten sam sposób działało. Normalnie pracowałem. Robiłem nielegalny teatr, roznosiłem ulotki, nawiązywałem kontakty. Nie można było inaczej. A ja miałem tak, że właściwie od dziecka, gdy słyszałem o Związku Radzieckim, to plułem. Dla mnie to był idiotyczny twór, taki wrzód na tyłku świata.

Wyniósł Pan z domu taką postawę?

Nie, to było we mnie. Nienawiść do czerwonego, do przyjaźni polsko-radzieckiej, nie do Rosjan, bo oni jeszcze więcej złego przeżyli niż my. Z mlekiem matki tego nie wyssałem, bo moja mama była raczej zachowawcza. A ja zawsze byłem zakapior.

W wywiadzie, którego udzielił Pan do tomu Komedianci. Rzecz o bojkocie, bardziej jednak kreuje się Pan na podrywacza niż opozycjonistę.

Zawsze drażniły mnie takie opowieści, że ludzie z wiązką granatów „rzucali się pod radzieckie czołgi”. Dlatego w tym wywiadzie chciałem pokazać, że inną stroną tego wszystkiego było – na przekór obrzydliwemu reżimowi, który chciał nas zgnoić i zszarzyć – wspaniałe życie towarzyskie, uwodzenie pięknych kobiet, spędzanie dni i nocy na ciekawych dyskusjach. Potem za ten wywiad trochę mi się dostało od tzw. środowiska intelektualnego, czy raczej tej frakcji od cierpiętniczych min post fatum. Nie wolno mi było mówić, że cierpiałem za miliony, bo miliony cierpiały bardziej ode mnie, i to z tymi prawdziwymi anonimowymi bohaterami powinniście robić wywiady. W porównaniu z tym, co przeszedł ksiądz Jerzy Popiełuszko i jemu podobni, to moje to było nic.

Jak wyglądały próby Teatru Domowego? Scenariusze powstawały na podstawie tego, co ktoś już miał przygotowane?

Nie, to były wypracowane przedstawienia. Odbywały się normalne próby, następował dobór repertuaru, a potem spektakle, których atmosfera była niesamowita. U mnie w Józefowie był kiedyś grany spektakl. Ponad sto osób się wtedy zebrało, zabrakło krzeseł. Przyszła też pani Teresa, starsza pani, którą się opiekowałem. Usiadła w pierwszym rzędzie i w pewnym momencie, gdy Andrzej Piszczatowski coś śpiewał, ona wstała i mówi: „Proszę pana, bardzo ładnie pan śpiewa i bardzo mi się ten teatr podoba, ale muszę wyjść, sprawdzić, czy złodzieje nie kradną samochodów”. I wspomnienie tamtej atmosfery jest dla mnie naprawdę cenne, a nie cała ta bohaterszczyzna w gawędach. W Polsce ciągle słyszy się o tych wszystkich zbowidowcach, działaczach, a wśród nich wielu jest pewnie takich, którzy teraz miną nadrabiają to, że kiedyś siedzieli pochowani po domach ze strachu. Nie znoszę nadymanej martyrologii. Nie dokładajmy sobie tego bohaterstwa. Tak naprawdę ci prawdziwi bohaterowie nie żyją.

Twórczość wykonywana podczas spektakli Teatru Domowego też była dość odrębna na tle patriotycznych, wielkich gestów, które kojarzą się z czasem stanu wojennego.

Mieliśmy taki numer Dziewięćdziesiąt, zgłoś się, który powstał z nagrania suk milicyjnych, które się ze sobą porozumiewają. Ludzie umierali ze śmiechu. Potem zresztą nagraliśmy to w Opolu. Kelus, Kaczmarski, Pietrzak pisali dla nas piosenki. Pilnowałem, żeby w naszych spektaklach nie było patosu. Bo dla mnie są to wtedy puste słowa, bez energii. Tego nigdy w naszym teatrze nie było. Chociaż była jedna taka piosenka o „Solidarności”, która mi nie pasowała. Bo dla mnie to był wielki ruch społeczny, a nie jakaś nostalgiczna panna. Dziś w moim wieczorze kabaretowym mam taki fragment: „Potem była »Solidarność«. Dużo soli, dalej marność”.

Do tej pory wykonuje też Pan Wronę pierdoloną czy Bluzg na Jaruzelskiego, a więc kawałki z czasów Teatru Domowego. Nawiązaniem do tego był też fragment Chłopców z Placu Broni Michała Zadary, gdzie wyciągał Pan gitarę i śpiewał Naszą klasę Jacka Kaczmarskiego.

Dziś to są elementy mojego wieczoru kabaretowego. To jest dla mnie taki przegląd wspomnień z tamtych czasów. Bluzg wtedy robił wrażenie nieprawdopodobne. To było oczyszczenie, ludzie dostawali spazmów śmiechu.

A jak wasza działalność była przyjmowana przez środowisko teatralne? Pański ówczesny dyrektor, Janusz Warmiński, reagował na to jakoś?

Ten wspaniały człowiek był w czasie wojny w AK. Dla niego, myślę, to było trochę nawiązanie do okupacyjnej działalności. Przychodzili na spektakle Hübner, Bardini. Wspaniale reagowali. Wtedy być może był to akt odwagi. Prawda jest taka, że ja akurat byłem kawalerem, żyłem jak chciałem, więc spośród kolegów ryzykowałem najmniej.

Jednak w pewnym momencie ta działalność się wyczerpała.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie dziwną rzecz. Graliśmy wtedy na Wilczej. Te spektakle miały dla mnie ogromne znaczenie, bo były pełne porozumienia między ludźmi. To była prawdziwa wspólnota. Dlatego to robiłem. I wtedy przed spektaklem zobaczyłem takie dwie wyfiokowane idiotki, które cały czas gadały jakieś bzdury. I rozejrzałem się, a tam takiego egzaltowanego towarzystwa była cała masa – i przerzucanie się uwagami, że na to opozycyjne sobie przyszli, że to opozycyjne teraz będzie grane. Wcześniej to byli prawdziwi opozycjoniści, robotnicy, inteligenci, ludzie, którzy w przychodzeniu na te spektakle widzieli głębszy cel, a nie atrakcję obyczajową.

A nagle pojawił się snobizm?

Dokładnie. Wtedy uznałem, że już dość, że to już nie ma żadnego znaczenia, że to jakaś ściemniana opozycja. I to był ostatni występ.

Jak reagował Pan na postawę swojego wcześniejszego dyrektora z Teatru Narodowego, Adama Hanuszkiewicza, o którym mówiło się, że jego przejście w szeregi opozycji jest koniunkturalne?

Na panu Adamie ciążyła wciąż sytuacja z czasów, gdy przejął Narodowy po Dejmku.

Pan grał w O poprawie Rzeczypospolitej, po której cały zespół poszedł pod Pomnik Nieznanego Żołnierza, by złożyć kwiaty, a potem również w Śpiewniku domowym, którym Hanuszkiewicz żegnał się z tym teatrem.


Uważam, że pan Adam Hanuszkiewicz to jest szlachetny człowiek i nie dam go skrzywdzić. Jeszcze w czasie karnawału „Solidarności”, podczas obrad Regionu Mazowsze, pojawił się taki niedograny aktor, co dużo gadał, i wybrali go nawet przewodniczącym. W pewnym momencie powiedział, że wyrzuca Hanuszkiewicza i dyrektorem w Narodowym musi być człowiek z opozycji, czyli on. I niestety on mógł wtedy do tego doprowadzić. W ten sposób przecież trzeciorzędni aktorzy wyrzucili Tadeusza Łomnickiego z Teatru Na Woli. Aktorzy, których ten wielki artysta sam zatrudniał i którym załatwiał samochody, mieszkania i szpitale.

Również w ZASP-ie była narada na temat odwołania Hanuszkiewicza.

W czasie tego zebrania w Regionie Mazowsze znalazło się grono osób, które zaczęły ten postulat popierać. Wstałem wtedy i zacząłem pytać, co ten człowiek, który to proponuje, zrobił i co sobą reprezentuje, żeby oceniać wybitnego artystę. I przekonałem tych ludzi. Wiedziałem, że ten neptek po prostu sam chciał zostać dyrektorem Narodowego.

 W założonym i prowadzonym przez Pana Teatrze Kamienica postanowił powrócić Pan do tych czasów w spektaklu Wroniec na podstawie baśni Jacka Dukaja.

Dużo Teatru Domowego jest w Teatrze Kamienica...

 ...nawet przed spektaklami można usłyszeć Pana i Justyny Sieńczyłło powitanie, które brzmi: „Witamy w naszym domu”...

...bo to jest nasz dom. I nie chcę w nim rezygnować z rzeczy ideowych.

I dlatego chciał Pan, by w Pańskim teatrze została wystawiona ta dziwna baśń o stanie wojennym, niby odrealniona, ale w wielu momentach bardzo okrutna?

Dla mnie to małe dziecko, czyli siedmioletni chłopiec, jest metaforą całego walczącego społeczeństwa. Przecież stał się cud! Należy sobie to uświadomić. Skąd przychodzimy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy? Powtarzam te pytania jak mantrę, szczególnie dzieciom, dla których autorytetem dziś staje się niestety gra komputerowa. Nad tym trzeba pracować. Po to powinien być teatr. A na pewno mój jest po to, by te trzy pytania były zadawane.

Paweł Sztarbowski
Teatr
18 lipca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia