Wspaniałe nieporozumienie

Anime i opera:

pomijając fakt, że w obu przypadkach mamy do czynienia z formami sztuki, które definiują epoki i które stanowią szczytowe osiągnięcia kultury gatunku homo sapiens, cóż mogą mieć ze sobą wspólnego? Zaskakująco wiele. A przynajmniej takie przekonanie stoi u podstaw mojego ostatniego utworu – kolekcji arii pt. Magical Girls – oraz za tym skromnym esejem, w którym postaram się przekonać cię, że jest tak w istocie.

Oto coś, co znamy wszyscy: w utworze nadchodzi kluczowa scena, napięcie dramatyczne sięga zenitu. Błyskają wyciągnięte z pochew ostrza, pojawia się deus ex machina, na jaw wychodzi zmieniająca wszystko prawda, takie tam. Wygląda na to, że wartki potok akcji właśnie rozpędza się do granic możliwości i nic go już nie zatrzyma, a jednak... nagle wszystko milknie, momentum zostaje zawieszone: wszystko dlatego, że jedna z postaci musi werbalnie zamanifestować publiczności swoje uczucia lub też dopadła ją nagła i nieodparta potrzeba momentu głębokiej autorefleksji. Wszystko i wszyscy, niezależnie od zaistniałych chwilę wcześniej, burzliwych okoliczności, zatrzyma się i spokojnie zaczeka, aż potrzebie tej uczyni zadość. Co za bzdurny sposób prowadzenia narratywu dramatycznego, prawda? Ale chwila, jaki rodzaj dzieła właśnie opisałem? Operę czy anime? Osoby dobrze zaznajomione zarówno z jednym, jak i drugim (są, na pewno są takie!) nie muszą pytać. Opisany przed chwilą sposób prowadzenia narracji jest charakterystycznym, sztandarowym wręcz elementem jednego i drugiego i obie gałęzie sztuki (UwU) bywają w równym stopniu krytykowane za takie właśnie, posunięte do granic absurdu poświęcenie realizmu upływu czasu na rzecz swobodnej introspekcji postaci – arie solistów operowych oraz ekspresyjne monologi japońskich seiyū są, z punktu widzenia konstrukcji dramaturgicznej, jednym i tym samym. Istnieje o wiele więcej podobnych elementów teatralności zbieżnych pomiędzy operą oraz anime; już o nich można by napisać cały artykuł. Lecz tym razem nasza uwaga powędruje w nieco innym kierunku: skupimy się na postaciach. W moim utworze kreślę cztery osobliwe paralele pomiędzy ikonicznymi heroinami znanych oper oraz odpowiadającymi im, w moim odczuciu, postaciami zaczerpniętymi z japońskich animacji i należących do kategorii mahō-shōjo.

Casta Diva

Nie ma znaczenia, czy żyjesz wśród druidów, w okupowanej przez Rzymian Galii I wieku przed naszą erą, czy jesteś nastolatką przeżywającą rozterki okresu dojrzewania w Tokio lat 90. XX wieku - bycie kapłanką księżyca to ciężka praca. Tytułowa bohaterka wielkiej opery Vincenzo Belliniego, Norma, dźwiga to samo brzemię, co Usagi Tsukino, protagonistka Sailor Moon (lub, jak to sobie wymyślili niezwykle kreatywni polscy tłumacze, Czarodziejka z Księżyca).

Jasny, niepokalany księżyc zainspirował powstanie niezliczonych kultów lunarnych i związanych z nimi bóstw, ale to przede wszystkim mitologia grecko-rzymska trwale zapisała się w naszej zbiorowej świadomości, wraz ze swymi wizjami Diany i Artemidy, uosabiającymi zarazem dziewiczą nieskazitelność i pewną nieugiętość, surowość praw. Choć obie omawiane tu postaci przedstawione są jako osoby należące do zupełnie innych kultur, zarówno Norma, jak i Sailor Moon wywodzą się z właśnie tej antycznej tradycji i w konsekwencji mają ze sobą wiele wspólnego. Brzemię, które przypadło im w udziale, związane jest przede wszystkim z oczekiwaniami ich środowisk, aby nie tylko głosiły i broniły, lecz by uosabiały wręcz wysokie cnoty, które reprezentuje dla nich ów srebrny glob - innymi słowy, by same stały się le caste dive. Z uwagi na to nierealistyczne zadanie zrównania się z marmurowymi boginiami, obie kobiety zmuszone są prowadzić podwójne życie. W jednym, publicznym, z trudem utrzymują pozory, podczas gdy w drugim, sekretnym i znanym tylko zaufanym powiernikom, folgują potrzebom i słabościom śmiertelniczek. Niestety dla Normy, konwencje tragedia lirica są o wiele mniej pobłażliwe dla podobnych swawoli, niż shōjo-manga.

Explosion!

Dramatyczne wejście to już coś, ale to dramatyczne wyjście pozostawia trwalsze wrażenie. A niewiele postaci opanowało sztukę zejścia ze sceny z pompą, niż czarodziejka Armida, jedna z najczęściej adaptowanych w formie operowej postaci literackich. Niesiona furią, przyzywa ona armię demonów do zniszczenia swego magicznego pałacu, po czym odjeżdża w stronę zachodzącego słońca na rydwanie zaprzężonym w skrzydlate biesy. Co za scena, co za wdzięczny obraz do odmalowania muzyką! Pomimo to, ta charyzmatyczna postać i natchniona scena jej majestatycznego, niszczycielskiego gniewu, pozostają w świecie opery raczej wyjątkiem (prawie - jest jeszcze Medea), odosobnionym w morzu omdlewających panienek i rubasznych pokojówek.

Przejdźmy teraz do naszej drugiej czarownicy (a właściwie „arcymaga"), Megumin. Jej specjalność? Destrukcja. Choć "specjalność" nie jest tu, być może, najstosowniejszym określeniem. Nie jest to bowiem JEDNA spośród jej zdolności: prawda jest taka, że poza sianiem zniszczenia przy pomocy spektakularnych zaklęć, których efekty przypominają wybuch bomby atomowej, nie ma ona właściwie żadnych innych umiejętności. Magiczne eksplozje są jej pasją i w imię tej frenetycznej namiętności, odmawia ona choćby pochylenia się nad innymi zastosowaniami magii, oddając się bez reszty sztuce wysadzania przy jej użyciu w powietrze wszystkiego, co popadnie. Jeżeli dodamy do tego jej skłonność do patetycznego, egzaltowanego języka, predestynacja tej uroczej postaci do adaptacji operowej stają się bezdyskusyjne.

Jak mawia znane powiedzenie, wielkie umysły myślą podobnie: w historiach obu bohaterek, brutalne zrównanie z ziemią zamku lub pałacu przy pomocy czarów stanowi kluczowy punkt fabuły. Jest coś nieznośnie prowokacyjnego w stojącej wyzywająco w ich obecności kamiennej fortecy, przeświadczonej, zdawałoby się, o swej trwałości... jak gdyby nie potrafiły jej unicestwić w mgnieniu oka! Tym, co sprawia jednak, że Megumin stoi wyżej w moim osobistym rankingu niszczycielskich czarownic, jest czystość jej motywów: w przeciwieństwie do Armidy, nie rozpętuje ona piekła pod wpływem jakiejś małostkowej urazy. Ona to po prostu uwielbia.

Faust w spódniczce

Puella Magi Madoka Magica, anime stworzone przez kolektyw artystyczny zwany Magica Quartet, jest unikalnym dziełem, które przetasowuje kilka głównych motywów Fausta - dzieła sztandarowego w równym stopniu dla literatury, jak i dla opery. Prawdopodobnie najciekawszym elementem tego przetasowania, jest rozdzielenie motywów faustowskich pomiędzy większą liczbę postaci, niż ma to miejsce w oryginale, dzięki czemu zamiast ich ekwiwalentów, otrzymujemy barwne postaci pozszywane z fragmentów doktora Heinricha, Małgorzaty i Mefistofelesa. Jednym z efektów tego zabiegu jest wybrana przeze mnie do adaptacji bohaterka - Akemi Homura - będąca zarazem Faustem i Mefistofelesem. Jak pierwszy, zawarła pakt ze złowrogą siłą, aby otrzymać szansę na naprawę żałowanych decyzji z przeszłości; później jednak upodabnia się do drugiego, buntując się i rzucając wyzwanie boskiemu porządkowi wszechświata. Bóstwo, przeciw któremu podnosi sztandar rebelii, nie jest jednak Bóg chrześcijański: to jej przyjaciółka, Madoka, która w tej wersji historii odgrywa rolę niewinnej Małgorzaty, przerastając jednak znacząco swój prototyp pod względem świadomego wpływu na rozwój wydarzeń. Podczas gdy Małgorzata została zbawiona poprzez intuicyjny akt odrzucenia pomocy nieczystych sił i oddanie się pod opiekę niebios, Madoka akceptuje pakt z kusicielem, aby obrócić go przeciwko niemu: w następstwie zawartej umowy, wstępuje na boski poziom egzystencji, co pozwala jej na ocalenie pozostałych postaci - nie wzywa ona opatrzności, lecz sama staje się nią staje i roztacza nad innymi.

キメ顔

Jeśli masz nieszczęście być lalką przypominającą do złudzenia prawdziwą, żywą dziewczynę, nie posiadając przy tym jednak ludzkich emocji, twoją najlepszą opcją będzie zatuszowanie tego faktu poprzez imitację -  po prostu obserwuj i powtarzaj wszystko, co robią prawdziwe młode kobiety. Przecież to nie może być aż tak skomplikowane, prawda?  Olimpia z Opowieści Hoffmana i Yotsugi Ononoki z cyklu Monogatari starały się, jak tylko mogły. Z uwagi na swoją chłodną, wypraną z emocji aparycję i sposób bycia, obie zostały okrzyknięte „lalkami", zachodzi jednak między nimi zasadnicza różnica: Olimpia jest lalką mechaniczną, zbudowaną przez naukowca. Yotsugi zaś, to shikigami: chowaniec przyzwany za pomocą magii. Lecz nauka i magia w równym stopniu zawiodły, jeśli chodzi o przysposobienie swoich tworów do życia wśród ludzi oraz wtopienia się w ich społeczeństwo. Konstruktor Olimpii obdarzył ją wszystkimi cechami, które uważano wówczas za pożądane u młodej panienki: jej toaleta i maniery są nienaganne, ponadto potrafi zabawiać gości w swym salonie sentymentalną piosenką à la mode. Niemniej, iluzja stworzona przez te pozory może wytrzymać jedynie najbardziej powierzchowną z egzaminacji: gdy tylko rozkochany w tej iluzji Hoffman zbliża się do niej, pustka i brak człowieczeństwa Olimpii nieuniknienie wychodzą na jaw. A Yotsugi? Ona również wzbudziła zainteresowanie protagonisty dzieła, którego jest bohaterką: czy poradziła sobie lepiej? Niezupełnie. Jej zmanierowanie zdradza ją jeszcze szybciej, niż Olimpię: nie udaje się stworzyć nawet chwilowej gry pozorów - sztuczność uderza od pierwszego spojrzenia, od pierwszego jej słowa. Niezdolna do ekspresyjnej mowy ciała, wciąż nosząca na twarzy niezmienną, pozbawioną wyrazu minę, ucieka się do dodawania po każdym wypowiedzianym przez siebie zdaniu absurdalnych appendiksów, informujących jej rozmówcę o wyrazie, jaki (rzekomo) odmalował się na jej obliczu, gdy je wymawiała. A jednak, pomimo jej jeszcze gorszych rezultatów w upodabnianiu się do istoty ludzkiej, widzowie stopniowo odkrywają, że to właśnie za fasadą Yotsugi kryje się coś na kształt człowieczeństwa.

Wspaniałe nieporozumienie

Działając w epoce, której nastrojom zawdzięczamy termin "cultural appropriation", większość twórców podchodzi z dużą ostrożnością do przetwarzania na potrzeby własnej twórczości elementów jawnie zaczerpniętych z tradycji obcych kultur. W krajach zachodu, tego rodzaju zabiegi bywają ryzykowne i mogą łatwo wywołać nagonkę na nieostrożnego artystę. Od dawna fascynuje mnie skrajnie kontrastujący z tym nastawieniem sposób absorbowania i przetwarzania zewnętrznych motywów kulturowych przez twórców japońskich, który można określić chyba tylko jako radosną nonszalancję. Autorzy light novels, mangi oraz anime znaleźli niewyczerpane źródło inspiracji w kulturze i historii zachodu, ale rzadko zadają sobie trud obszerniejszego zaznajomienia się z podejmowanym tematem, zanim rozpoczną z nim grę na własnych zasadach. Przeinaczenie, selektywne wyrywanie pojedynczych elementów z ich pierwotnego kontekstu, mieszanie ich ze sobą bez troski o zachowanie sensu oryginału, filtrowanie wszystkiego przez własną wrażliwość artystyczną - oto ich narzędzia, zastosowanie których sprowadza na świat twory często olśniewające, czasem poronione, lecz niemal nigdy nie nudne.

A co, gdyby proces ten powtórzyć, ale w przeciwnym kierunku? Gdyby motywy, historie i postaci przemielone przez młyn japońskiej adaptacji wrzucić tym razem do eurocentrycznego młyna, funkcjonującego na podobnych zasadach? Oto interkulturowy mecz ping-ponga, w którym idee stają się piłkami, a każda wymiana uderzeń paletek odkrywa przed nami nowe kształty, które mogą one przybrać.

Krzysztof Żelichowski
Dziennik Teatralny Warszawa
31 stycznia 2022

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...