Wszyscy jesteśmy grzesznikami

"Słowo" - reż. Mariusz Grzegorzek - Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi

Dla jednych będzie to gęsta, mistyczno-filozoficzna opowieść o potrzebie wiary; dla innych - prowokacyjna, niemal bluźniercza apoteoza świata bez Boga. Obydwa odczytania nowego spektaklu Mariusza Grzegorzka są uprawnione

Znajdujemy się wśród ludzi bogobojnych i wstrzemięźliwych. Uzewnętrznianie emocji jest grzechem. Na czele niewielkiej protestanckiej społeczności stoi Mikkel Borgen (Andrzej Wichrowski) – religijny, rozmodlony, uważny. Ale w postawie Mikkela i aktorskiej ekspresji Wichrowskiego kryje się także trudno uchwytny cień szaleństwa. Grymas przerażenia towarzyszy zwłaszcza jego kontaktom z najmłodszym, ukochanym synem, Johannesem (Dobromir Dymecki). Utalentowany, wrażliwy, bardzo religijny – był wybrańcem Mikkela. Teraz jest szaleńcem. Po traumatycznych przeżyciach, śmierci narzeczonej, stażu w seminarium duchownym, balansuje na granicy jawy i obłędu. Czuje się zarówno świętym, Chrystusem, jak i wyrzutkiem. Johannes, co znamienne, jest w pełni akceptowany przez rodzinę. Kochają go córeczki najstarszego syna, Mikkela (Ireneusz Czop), jego wyrozumiała żona Inger (Katarzyna Cynke) oraz nadwrażliwy brat, Anders (Marcin Korcz).

Intrygą spajającą wszystkie wątki jest mariaż Andersa z Esther (Iwona Karlicka), córką Reubena Snippera (Bogusław Suszka) – przywódcy sekty religijnej, która głosi zasadę całkowitego wyrzeczenia się przyjemności życia na rzecz oddania w służbę Bogu.

Dla Kaja Munka, autora literackiego pierwowzoru Słowa, pojawienie się w religijnie uśpionej społeczności jurodiwego Johannesa oznaczało duchowy przewrót. Grzegorzek inaczej rozkłada akcenty. Najmłodszy syn Mikkela nie jest zagrożeniem. Uzewnętrznia jedynie tęsknoty pozostałych. Mówi, że chce być jak Chrystus, ponieść najwyższą ofiarę i sprowokować cud zmartwychwstania.

Kaj Munk, czyli Kaj Harald Leininger Petersen, był pisarzem i pastorem luterańskim. Został zamordowany w 1944 roku przez hitlerowców. Inspirowane dramatami Ibsena Słowo jest dziś prawie zapomniane, choć w 1954 roku doczekało się legendarnej ekranizacji w reżyserii Carla Theodora Dreyera. Dreyer marzył o nakręceniu filmu według dramatu Munka, odkąd po raz pierwszy, na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku, zobaczył teatralną wersję Słowa. Zdjęcia powstały w Zachodniej Jutlandii, w miejscu, gdzie Munk był pastorem. Film, oparty na wydłużonych, perfekcyjnie przygotowanych ujęciach kamery, budzi do dzisiaj podziw i zdumienie.

Słowo miało być wstępem do wymarzonego przez Dreyera filmu o Jezusie. Ten ciekawie pomyślany projekt (Chrystusa miał grać żydowski aktor, dialogi zostały napisane w oryginalnych językach) nigdy jednak nie został zrealizowany. A zatem Słowo należy traktować jako najpełniejszą religijną
wypowiedź duńskiego mistrza kina duchowego. W dokumentalnym filmie Torbena Skjødta Jensena Carl Th. Dreyer: Min metier, reżyser Męczeństwa Joanny d’Arc wspomina, że z całego tekstu dramatu Munka najważniejsza była dla niego finałowa scena zmartwychwstania. Dreyer dążył do prostoty. Zależało mu, żeby filmowy cud został pokazany zwyczajnie, bez patosu. Zamierzenie się powiodło. Historycy kina uważają scenę zmartwychwstania za prekursorską, antycypującą minimalistyczne poszukiwania filmowców przyszłych pokoleń.

O ile Dreyerowi chodziło nade wszystko o podkreślenie roli sacrum w rzeczywistości profanum, reżyser teatralnej wersji Słowa przygląda się postawom ludzi wobec ironicznego losu. Religijność instytucjonalna, której reprezentantami są Borgen i Snipper, nie zauważa rzeczywistego cierpienia Johannesa czy Andersa, oraz nierzeczywistego cudu. Bóg jest wśród nas – mówił Dreyer. Chciałbym, żeby był – odpowiada mu Grzegorzek. Jednak zarówno u duńskiego reżysera, jak i u polskiego twórcy nie ma demagogii, łatwego moralizowania, podsuwania oczywistej tezy. Wyciszona scena zmartwychwstania w filmie oraz jej intensywny odpowiednik teatralny mają w gruncie rzeczy podobne źródło. Chodzi o tajemnicę niedopowiedzeń.

Kaj Munk sportretował ludzi, których przygniotła wiara. Metafizyka sytuuje się w jego dramacie niepokojąco blisko herezji. Mamy w Słowie chłodną relację konkretnych zachowań, ale także fantastyczną wizję raju/ piekła na ziemi. Chrystus – Johannes może być Bogiem, ale także szatanem. Cud zmartwychwstania Inger może stać się przekleństwem dla żyjących. Bohaterowie desperacko przywołują Boga, zgadzają się z jego okrutnymi wyrokami, ale czy będą wysłuchani? I kto ich słucha – Chrystus czy Johannes?

Najmodniejsze sceny Warszawy, Wrocławia czy Krakowa samo pojęcie duchowości zepchnęły poza margines zainteresowania. Ma być wielopłaszczyznowo, lewacko, ironicznie i odpowiednio plakatowo. Grzegorzek upomina się natomiast Słowem o teatr, który rozmawia z widzem serio o kwestiach ducha i jest w tym godnym kontynuatorem linii Grzegorzewskiego. Być może to zestawienie na wyrost, ale intelektualne Słowo ma wiele wspólnego z teatrem twórcy Duszyczki. W warstwie plastycznej spektakl Grzegorzka erudycyjnie nawiązuje do malarstwa flamandzkiego, przywodząc na myśl najpiękniejsze sceny Sędziów. Obydwu twórców łączy także nieuchwytne, wyrafinowane poczucie humoru. Założona z góry tonacja serio co jakiś czas detonowana jest tu błyskiem dowcipnego mikrokonceptu, który rozrzedza gęstą atmosferę przedstawienia.

W spektaklu, co nowe u Grzegorzka, dominuje protestancka asceza. Szare ściany, najpewniej z filcu, drewniane krzesła, wielki stół, czarne suknie kobiet, znoszone marynarki mężczyzn. Oglądamy świat umowny, podkreślający teatralną proweniencję, równoważony psychologicznymi portretami bohaterów, które są gęste i niejednoznaczne. Skupiamy się na „słowie” – dialogu, geście, grymasie. Oraz na cieniu. Światło zaaranżowane przez wybitną operatorkę filmową, Jolantę Dylewską, kładące się pryzmami na twarzach aktorów i przedmiotach, w niczym nie ustępuje najlepszym pracom Jacqueline Sobiszewski do spektakli Grzegorza Jarzyny.

Na koniec trzeba napisać o aktorach. Znakomicie poprowadzeni, wywiązują się z arcytrudnych zadań więcej niż dobrze. Sukces tego przedstawienia to w dużej mierze triumf zespołowości aktorów Jaracza.

Dobromir Dymecki w roli Johannesa jest nie tylko jurodiwym – reinkarnacją Chrystusa, ale także młodym mężczyzną cierpiącym na schizofrenię. Czasami naprawdę wierzy w swoją świętość, często jednak narzuca najbliższym tę rolę, podświadomie zauważając, że w ten sposób staje się pierwszoplanowym graczem rodzinnego dramatu.

Rola Mikkela Andrzeja Wichrowskiego to bez wątpienia jedna z najważniejszych kreacji w bogatej karierze znakomitego łódzkiego aktora. Jego Borgen jest nieoczywisty. Zimny, apodyktyczny i obcesowy, ale równolegle naznaczony piętnem Hioba. Z pokorą przyjmuje kolejne cierpienia i krzyże. Ireneusz Czop, ulubiony aktor Grzegorzka, grał już u tego reżysera różne role. Tym razem, jako Mikkel, średni syn Borgena, otrzymał niewdzięczne zadanie uwiarygodnienia postaci pozbawionej wdzięku. Mikkel nie jest charyzmatyczny jak Johannes, nie jest także uroczo zakochany jak Anders, ma być prostolinijny, wyrozumiały, skupiony. I jest – ale tylko do momentu śmierci żony, kiedy fatum dotknie go zbyt osobiście. Czara rozpaczy wypełnia się wtedy treścią, obronny mur racjonalizmu pęka. Dzielny, dobry Mikkel zaczyna płakać. Doskonale rozumiemy te łzy.

Również Inger w interpretacji Katarzyny Cynke zauważa więcej, niż wynika z oszczędnie dawkowanych przez nią słów. Widzi, że świat jest zły, stary Borgen niesprawiedliwy, a wezwania skierowane do Boga spotykają się z głuchym milczeniem, ale przetwarza tę samoświadomość w nieśmiały uśmiech. Wielkie sprawy są przecież daleko, liczy się codzienność. Spokój męża, zdrowie córeczek.

Grzegorzek patrzy na skrzywdzonych i poniżonych, ale nie interesuje go doraźność. Ważna jest intensywność przeżycia. Żarliwie, bezwarunkowo wierzący w Boga Borgen w Słowie, „urodzeni mordercy” z Blasku życia, dziewięcioletni fantom Isobel z Lwa na ulicy, wreszcie Szekspirowski Makbet – prezentują w gruncie rzeczy ten sam typ bohatera. To samotnicy mimo woli, których do działania stymuluje fatum. Grzegorzek pokazuje ludzi uwikłanych w konflikt z siłą wyższą, w okrutne werdykty losu, na które nie mamy żadnego wpływu. „Dopuściłem się najgorszego grzechu, jaki mogłem popełnić. Nie byłem szczęśliwy” – pisał Borges. Wszyscy jesteśmy grzesznikami.

Łukasz Maciejewski
Teatr
24 czerwca 2011

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia