Wszystkim Romeom i Juliom
"Romeo i Julia" - reż. A. Duda-Gracz - Krakowski Teatr Scena STUZamiast karnawałowych uliczek Werony, pełnej zamaskowanych młodzieńców i wystrojonych dam - ciasna, zalana nieprzyjemnym, niebieskim światłem scena. Zamiast zażywnej, gadatliwej i, bądźmy szczerzy, sprośnej Mamki - dwóch milczących, masywnych ochroniarzy w kobiecych garsonkach. Zamiast jednej Julii pojawiają się trzy. W miejsce ukwieconego balkonu jest skrzypiące szpitalne łóżko, a westchnienia zakochanego Romea zastępują natarczywe, świdrujące piski elektrokardiogramu... I tylko kochany Merkucjo jest barwny i mowny jak zawsze.
Już od pierwszych scen swojego spektaklu Agata Duda-Gracz upewnia widownię, że nie należy po nim oczekiwać kolejnej wersji znanej nam opowieści o miłości i śmierci kochanków z Werony, córy Kapuletich i syna Montekich. Zamiast tego proponuje nam historię o miłości i śmierci w ogóle; o miłości łatwej i trudnej, naiwnej i gorzkiej, świeżej i dojrzałej, na różnych etapach życia. Dlatego też zamiast jednej Julii oglądamy trzy; rozwinięta i wydobyta na główny plan zostaje również postać Rozaliny. Przepiękne słowa Julii ze sceny balkonowej, zaklinającej Romea: „Przysięgnij na samego siebie, na boga mojej prywatnej religii -wtedy uwierzę...” usłyszymy nie raz, ale czterokrotnie – z ust dziewczyny, kobiety, staruszki; wyszeptane, wykrzyczane i wyjęczane; odkrywane i powtarzane, z upojeniem, nostalgią, goryczą.
Ciekawy i sugestywny jest również świat, w którym cała historia się rozgrywa – epizodyczny i nieprzyjazny, napełniony zimnym i wykoślawiającym kształty światłem, w którym ludzkie twarze przypominają neonowe maski. Relacje pomiędzy postaciami pełne są chłodu i brutalności, a ich ruchy gwałtowne. W hipnotycznym tańcu na przyjęciu u Kapuletich i transowej procesji pogrzebowej Tybalda i Merkucja obrazowi towarzyszy śpiew, jęki i pomruki Parysa (świetna rola i jeszcze lepszy wokal Karola Śmiałka); jego piosenka o piękności Rozaliny powraca także echem w jednej z najbardziej dramatycznych scen spektaklu, kiedy to porzucona przez Romea Rozalina podcina sobie żyły. Dla całej tej potworności jedyną przeciwwagę stanowi wzajemny zachwyt Pierwszego Romea i Pierwszej Julii, najpełniej wyrażony w pięknej scenie ich pierwszego spotkania w domu Kapuletich.
Na całe szczęście, w spektaklu znalazło się też miejsce dla przepięknej szekspirowskiej poezji i dane jest nam przeżyć dreszczyk estetycznej przyjemności, wysłuchując wszystkich ulubionych fragmentów: cudownego monologu Merkucja o królowej wróżek Mab, miłosnego wyznania w scenie balkonowej oraz dialogu kochanków o pocałunkach sut-pielgrzymów na przyjęciu u Kapuletich. Ten ostatni został szczególnie ciekawie wyreżyserowany: na słowa Pierwszego Romea odpowiada nie, jak należałoby oczekiwać, Pierwsza Julia – ta jest zbyt oszołomiona – ale Julia najstarsza (Anna Polony), ze wzruszeniem powracająca do wspomnienia o dawnym ukochanym.
Właśnie postać Ostatniej Julii dostarcza spektaklowi swoistej klamry, porządkującej i tłumaczącej jego główną myśl. To ona, skulona w kłębek na szpitalnym łóżku w oczekiwaniu na śmierć, niejako powraca we wspomnieniach do wszystkich Romeów swojego życia i przeżywa raz jeszcze bóle i nadzieje każdej z Julii, uczestnicząc w nich i komentując jednocześnie.
I, jak od początku się domyślamy, to jej śmierć zakończy spektakl. Ale będzie to niestety śmierć w duchu romantyczno-pastelowo-hollywoodzkim. Bo o ile o miłości można powiedzieć wszystko; o ile wolno nam i potrafimy odkryć i wybebeszyć wszystkie jej demony, to śmierć musi nastąpić w deszczu spadających z nieba płatków kwiatów, w bezpiecznych ramionach powracającego z zaświatów ukochanego, przy wtórze symbolicznego pisku medycznego oprzyrządowania; musi dorównać romantyzmem i odrealnieniem konaniu od ostrza sztyletu na ukwieconym podeście w rodowym grobowcu Kapuletich, w objęciach kochanka zmarłego z miłości. I ten zgrzyt niestety pozostaje.