Wszystko jest historią

„Niech no tylko zakwitną jabłonie" – reż. Wojciech Kościelniak – Nowy Teatr im. Witkacego w Słupsku

Fenomen „Niech no tylko zakwitną jabłonie", dzieła jakże ponadczasowego, błyskotliwie uniwersalnego, śpiewogry wystawianej od ponad pół wieku z niesłabnącym powodzeniem, polega na prostej odmienności. Agnieszka Osiecka stworzyła musical osobny, choć słuszniej byłoby rzec osobisty, momentami wręcz autobiograficzny, umiejętnie osadzając los jednostek, z którymi historia tak czy inaczej zrobi co chce, w dającej nadzieję, empatycznej, poszerzanej mocą woli przestrzeni wewnętrznej wolności lub emigracji, jak kto woli.

Z punktu widzenia obiektywizujących moralistów – zła koniecznego, ale dla człowieka postawionego przed okrutnym dylematem, niezbędnego dla przeżycia refugium. Osiecka pokazuje losy Polek i Polaków z perspektywy swojego pokolenia – obywateli kraju skazanego na cykliczne powstawanie z niebytu, odradzanie z popiołów, uwięzionych w okowach historii, jednostek skazanych na byt tam i wtedy, usiłujących, jak to swego czasu ujął Stefan Kisielewski, tamże się urządzić, niekoniecznie fatalistycznie, jak felietonista utyskiwał.

Ten splot pozornych sprzeczności, uporczywie ćwiczony nad Wisłą, daje każdemu widzowi szansę na dostrzeżenie na scenie zwierciadła, możność utożsamienia się z postaciami dramatu, a więc na dotknięcie sedna filozofii teatru.

Słupska inscenizacja „Jabłoni" Wojciecha Kościelniaka, nie pierwsza zresztą w jego artystycznym CV, jest przedsięwzięciem dopełnionym, będącym znakomitą lekcją historii przez małe i duże „h" jednocześnie, opowiedzianej poprzez śpiew, słowo i taniec, tworzące zapadający w pamięć, sugestywny obraz, podany przez widowiskowy kolaż form, od pantomimicznej uwertury, aż po klasycznie musicalowy finał, dogłębnie przemyślany w każdej minucie scenicznej opowieści synkretyzm emocji i estetyk.

Narracja, dynamiczna, nierzadko wręcz szalona w natłoku sekwencji, daje nieczęsto doświadczane w teatrze poczucie nasycenia spektakularną treścią i formą na granicy zdolności percepcyjnych, w dobrym tego terminu znaczeniu, rzecz jasna. Widz otrzymuje przedstawienie w postaci precyzyjnego kondensatu istotności, więc jest traktowany uczciwie, bez wikłania, co w dzisiejszej scenicznej rzeczywistości jest niestety nierzadkie, w rozliczne dywagacje i dygresje, często niekończące się sensowną puentą.

W metodzie Kościelniaka należy zwrócić szczególną uwagę na harmonię realizacyjną, precyzyjne zrównoważenie aktorstwa, wokalistyki, choreografii, ruchu scenicznego i innych, niemniej ważnych dla sukcesu musicalu elementów. Na scenie widzimy siedem aktorek poruszających się przez ponad dwie godziny dokładnie w wyznaczonych przez reżysera przestrzeniach. Co do sekundy i centymetra. Widzimy siedem jakże różnych artystycznych osobowości bezbłędnie wypełniających znamiona definicji zespołu. W każdym ich kroku, słowie, geście i mimice znać ciężką pracę wykonaną na wielu próbach, widać świadomość i zrozumienie bycia częścią całości. \

Ta forma kongenialnie gra z opisanym już przekazem treści, pozostawiając widownię w słusznym poczuciu obcowania z wybornym dziełem. Nie byłoby tego sukcesu bez wsparcia choreografów: Mateusza Pietrzaka i Zuzanny Midury. Dzięki ich pracy podziwiamy perfekcyjne układy taneczne, dopracowany do ostatniego szczegółu ruch na scenie, dające w sumie tak olśniewający efekt. Nie sposób także nie wspomnieć o patchworkowo zjawiskowych kostiumach, zaprojektowanych z uwzględnieniem społecznego klimatu przed i powojnia przez Kamilę Bukańską. Wszelkie nakrycia z głów!

Trzeba też koniecznie zwrócić uwagę na scenografię Mariusza Napierały. Ta z początku zdaje się być niepozorna, ale rychło ujawnia bogactwo głębi. Skomponowana jest przecież z wydruków, czyli liter rozwijających się w słowa, przechodzących w zdania, frazy, akapity i tak dalej. Artykuły, odezwy, instrukcje; krótsze, dłuższe. Nie można zapomnieć o reklamach, czy ogłoszeniach, tych ulotnych okruchach egzystencji, niesłusznie zapominanych świadectwach ludzkiej aktywności, certyfikatach sensu życia maluczkich. To także historia.

Te wszystkie teksty, jakże różne gatunkowo, wspierane są brawurowo poprzez projekcje video: gazety z epoki, sceny z filmów – jak choćby słynne schody odeskie z arcydzieła Sergiusza Eisensteina „Pancernik Potiomkin", ale też, i to najbardziej fascynuje innowacyjnością, litery formujące ważne dla koherencji przekazu elementy. Proszę zwrócić uwagę na literalno-literacką pętlę, zaciskającą się w kluczowej scenie. Słowa dają życie, słowa mogą je odebrać.

Tak budowana scenografia kapitalnie wspiera przekaz estetyki natłoku wydarzeń, synkretyzmu drobiazgów stwarzającego gargantuicznie groźną całość, przytłaczających jednostkę, traktowaną w dziejowej sekwencji niczym okruch na nawalnym wietrze. Ta, rzec można immanentna, wszechobecna, nienasycona gazeta, oplatająca, wręcz pożerająca postaci miotające się w jej cieniu, jest dobitną ramą spektaklu. W tym kontekście należy docenić aranżacje muzyczne Mariusza Obijalskiego, brzmiące w kluczowych narracyjnie momentach przejmująco, nieledwie przerażają co, niczym chichot Nemezis, dawno temu zarejestrowany na ciągle odtwarzanej, zdartej, zacinającej się co chwila, szarpiącej duszę płycie.

Wreszcie aktorstwo. Reżyser prowadzi wykonawczynie starannie, rzetelnie i ekwiwalentnie, wskutek czego otrzymujemy niezwykle wyrównany, na bardzo wysokim poziomie, pokaz sztuki wokalno-taneczno-aktorskiej. Oklaski na stojąco należą się (obsada z 5 kwietnia) Katarzynie Pałce, Aleksandrze Rowickiej, Michalinie Przybyłowskiej, Marii Majewskiej, Zuzannie Midurze, Jowicie Kropiewnickiej oraz Patrycji Jurek.

Szczególnie jednak warto wskazać (kolejność chronologiczna występów) Aleksandrę Rowicką jako Rebekę, za przejmujące wykonanie ballady odstawionych na boczny tor życia, na „zapomnianej, najmniejszej stacyjce świata"; czy wręcz eschatologiczną w wykonaniu Zuzanny Midury – Kokoty Mimi, gorzką antycypację („i może jeszcze wojnę obwieści nam dziś P.A.T?") nadchodzącej wrześniowej katastrofy, owo upiorne w tej wybitnej interpretacji „za rok, za dzień, za chwilę"; czy też groteskowy warszawsko-sowiecki walczyk, w wykonaniu Rosjanina - Aleksandry Rowickiej, tańczony zespołowo z makietami obrazującymi słowa piosenki, w tym, na końcu, najbardziej złowróżbną, czyli kolosalnym symbolem zniewolenia, wiadomym Pałacem; czy jak zwykle niezawodną w artystycznej ekspresji Katarzynę Pałkę – Maniusię, śpiewającą całą mocą swojego wyjątkowego głosu o kochankach z ulicy Kamiennej.

Kapitalna jest Jowita Kropiewnicka w roli Entreprenera, wulkanicznej w ekspresji, wszechogarniającej mistrzyni ceremonii teatralnej. Na uwagę zasługują jednak przede wszystkim sceny zbiorowo-chóralne reżyserowane w czytelnych, ostrych dychotomiach. Weźmy na przykład piosenkę o Warszawie – dętą i nudną oficjalnie, a oszałamiającą wolnością w wersji podziemnej, jakby stolica występowała w masce i bez niej, z jednej strony w sztampowym, z drugiej w jakże autentycznym anturażu. Świetna jest parodia teatru klasowo zaangażowanego, gdzie dukany produkcyjniak przeciwstawiany jest sile prawdziwego uczucia, lub kolejny kontrast kultury oficjalnej i zakazanej, czyli pieśni ludowej (słynnej „Dzieweczki") i jazzu.

W tym rejestrze najwyżej jednak trzeba ocenić piosenkę o ZMP w Nowej Hucie, gdzie atmosfera beztroskiego pikniku-zebrania niespodziewanie ustępuje miejsca grozie wszechobecnego strachu i krwawych, dosłownie, represji. Tu sztuka kontrastu wybrzmiewa najmocniej. Nawet poczciwa, zdawałoby się aksamitna, indyferentna politycznie piosenka o jeździe osiemnastką, warszawskim ikonicznym tramwajem, po szokującym odwróceniu estetyki staje się wstrząsającym, szubienicznym songiem.

Jeżeli coś w tym spektaklu nie przekonuje do końca, to zamysł homogeniczności płci w obsadzie. Mimo całego szacunku do znakomitego warsztatu aktorek obsadzonych w męskich rolach nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w tak oczywistym kontekście rzecz jawi się dość kuriozalnie. W końcu los w czasach dziejowej próby jest na swój okrutny sposób równościowy, godząc w cierpieniu obie płcie. Nie ma potrzeby korekty, a współczesne trendy nie zawsze harmonizują z tekstami tak zdecydowanie osadzonymi historycznie. Ale, signum temporis, czyli nihil novi sub sole...

Słupska publiczność otrzymała przedstawienie wybitne, najlepsze w tym sezonie, które można prezentować z dumą nie tylko na miejscu. Ta kameralna opowieść, zyskująca nieraz epicki rozmach, w dwóch aktach – o międzywojniu, dręczącym nędzą oraz powojniu – dławiącym zniewoleniem, prezentuje lęki, traumy, resentymenty, ale także nadzieje i marzenia pokolenia „pięknych dwudziestoletnich". Ich wzloty, upadki, radości i smutki, lecz przede wszystkim nieskrępowaną wolę życia, miłości i dobra, na przekór czasom, w których przyszło im wzrastać i trwać. Agnieszka Osiecka poddaje tyleż bezlitosnej, co empatycznej wiwisekcji transakcyjność egzystencji, jak byśmy dziś rzecz określili tym coraz bardziej niesławnym, lecz błyskawicznie zyskującym popularność terminem, a także wieczną opozycję marzenia i spełnienia, nierzadko kumulującą się w rozczarowaniu, które, jak pisał inny poeta – Ryszard Krynicki, nigdy nie zawodzi.

Wojciech Kościelniak nadał tej opowieści o młynach historii, które mielą bezwzględnie jednostkę i jej kruchą egzystencję w coraz to szybciej pędzącym świecie ponadczasowy, ale i współczesny rys, bo przecież historia deterministycznie, głośno i butnie wchodzi w kostium teraźniejszości, pokazując tym samym dobitnie, że powtórki z niej nie będą bynajmniej, jak chciał klasyk, farsą. „Jabłonie" w znakomitej inscenizacji Kościelniaka to mądry, głęboki znaczeniowo musical dla ludzi dojrzałych, w czasach wymagających dorosłości, w każdym znaczeniu i sensie tego słowa.

Można i trzeba znaleźć w tym tekście tropy prowadzące do Edwarda Stachury, autora słynnego - „Wszystko jest poezja", a Osieckiej oddać, iż antycypując w błyskotliwej parafrazie myśl autora „Siekierezady", dała nam przeświadczenie, że „Wszystko jest historia", że owe przywołane już okruchy dawnych egzystencji, choćby w tak zdawałoby się niepozornej postaci, jakich użyła do konstrukcji swego, jak to lubiła określać, wodewilu, te nikiformy, jak je później zdefiniował Edward Redliński, są równie istotne, jak źródła poczytywane jako najistotniejsze.

Wszyscyśmy bowiem historią, wszyscy czekaliśmy, czekamy i czekać będziemy na „świat nie taki zły, niech no tylko zakwitną jabłonie..." A nadzieja, wiadomo - jest wieczna, nie zginie, dopóki my żyjemy...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
10 kwietnia 2025

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia