Wszystko,jest jedynie iluzją

"Iluzje" - reż. Rudolf Zioło - Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu

"Iluzje" to spektakl wybitnie nieteatralny. To nie zarzut, lecz wyzwanie - tak dla twórców, jak i dla widzów zostawionych sam na sam z aktorami, którzy na pustej przestrzeni scenicznnej po prostu opowiadają pewną historię, która - jak wszystkie historie - jest o miłości

Jeśli odrzeć teatr z piórek, z tego całego udawania, z iluzji właśnie, to zostaje właśnie tyle: aktor opowiadający pewną historię. Taki jest najnowszy spektakl w repertuarze kaliskiego teatru. "Iluzje" Iwana Wyrypajewa w reżyserii Rudolfa Zioły zaskakują, chociaż na scenie jest przecież jak zawsze. Uśmiechnięci aktorzy wychodzą na scenę, witają się z nieco zdziwioną takim początkiem publicznością, zajmują swoje miejsca i prowadzą widza przez opowieść o dwóch małżeństwach, które pod koniec wspólnego życia próbują dookreślić, co właściwie ich łączyło.

Rudolf Zioło cierpliwie szlifuje zespół kaliskiego teatru. Tym razem czworo aktorów musiało zmierzyć się z potężną ilością tekstu i z formą, w której nie ma miejsca na scenografię i kostiumy. Sztuka jest świeża, a kaliska inscenizacja - trzecią zaledwie, po tych wystawionych na deskach warszawskiego Teatru Na Woli przez Agnieszkę Glińską i w krakowskim Teatrze Starym przez samego autora tekstu.

Trudno tutaj mówić o bohaterach, bo wszystko jest umowne. Najwyraźniejszy w tym spektaklu jest tekst, więc jeśli mielibyśmy szukać w "Iluzjach" bohaterów, to na pewno głównym i najważniejszym bohaterem jest tutaj tekst właśnie. Aktorzy wspólnie z widownią badają natężenie i rodzaj uczuć między zaprzyjaźnionymi małżeństwami z pięćdziesięcioletnim stażem. Staruszkowie u kresu życia próbują zrozumieć, czy na te długie lata połączyła ich miłość? Jak nazwać to uczucie? W przypływie emocji, porwani chwilą i impresjami wydarzeń sprzed lat, dekonstruują układ starych zależności i wplątują się w historię, która nie przynosi rozstrzygnięcia - na pewno nie w kwestii istoty miłości. Jest jak statek kosmiczny, który pojawił się na rozgwieżdżonym niebie, ale jeśli tylko bliżej się przyjrzeć, to traci się i ostrość, i pewność tego, co się widziało. W końcu wszystko to i tak może być głupim żartem, o czym co i rusz w trakcie spektaklu przypomina nieco irytująco Zbigniew Antoniewicz.

Dystans aktorów opowiadających tę historię jest pozorny. Niby są narratorami, niby tylko relacjonują ostatnie chwile staruszków, którzy desperacko "chcą sobie wszystko w końcu wyjaśnić". Bożena Remelska i Małgorzata Kałędkiewicz stworzyły zgrany duet. Każda gra na innych rejestrach: Bożena Remelska od początku do końca stonowana, nieco despotyczna, zdecydowana mówi o tym, co było między Dannym a Sandrą. Małgorzata Kałędkiewicz powoli, konsekwentnie podnosi nerwowy nastrój, który chyba od zawsze był obecny (chociaż niewidoczny aż do teraz) w relacji Alberta i Margaret. Grzegorz Gzyl z kolei zabawny, nieco rozeźlony, opowiada o Albercie, który w tej całej historii nie zajmuje konkretnego stanowiska.

Zbigniew Antoniewicz dla hecy, głupkowato komentuje całą historię. Oczywiście każdy z aktorów prezentuje inną wersję tych samych wydarzeń, a w końcu wszystko zaciera się, jak kredowy napis tytułu spektaklu na deskach sceny. Opowiadają a to o Albercie, a to o Sandrze, a to o Dannym i Margaret, przywołują rozmaite anegdoty z ich życia, tworzą ich wspólny portret: długoletnich znajomych, przyjaciół, mężów i żon, kochanków. A bohaterowie tej opowieści niby cenią się wzajemnie, ale szukają miłości w ramionach mężów i żon własnych przyjaciół, krzywdząc własnych długoletnich partnerów, podkładają sobie nogi i nie szczędzą złośliwości, uparcie powtarzają wyświechtane frazesy, dobrze znane, ale i nieco przebrzmiałe, jak te cichutko pogrywające w tle przeboje lat 60. i 70. -wszystko w imię gonitwy za uczuciem doskonałym. U kresu drogi otwierają szeroko oczy niczego już nie są pewni, próbując urzeczywistnić zupełnie inny życiowy scenariusz. Pytanie, jakie to wszystko ma znaczenie wobec absolutu i wobec ostatecznego końca?

Rudolf Zioło stworzył spektakl, który z pozoru nie przyciąga uwagi niczym szczególnym, nie uśmiecha się do widza. Surowa forma może zniechęcać, ale warto jednak wsłuchać się w treść, w jej poetycką melodyjność, w tę "piosenkę o miłości", która za każdym razem brzmi inaczej, chociaż ciągle znajomo. Wszyscy to wiemy: teatr jest iluzją i iluzją często też jest samo życie, a rozstrzyganie o tym, czy coś w tym życiu było prawdziwe, jest - zdaje się mówić autor, a za nim reżyser i aktorzy - niemożliwe.

Mirosława Zybura
Ziemia Kaliska
17 kwietnia 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia