Wszystko o mojej matce

"Szklana menażeria" - reż. Jacek Poniedziałek - Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu

"Szklana menażeria" Tennessee Williamsa w reżyserii Jacka Poniedziałka otwierająca sezon w Teatrze Kochanowskiego w Opolu jawi się jako opowieść o kondycji człowieka wyobcowanego już nie tylko ze wspólnoty rodzinnej, ale bywa, że i z samego siebie. Tekst dramatu Williamsa nie chce się zestarzeć, a mierząc w uniwersalność rzeczy i zjawisk, wybrzmiewa gorącymi emocjami znakomicie wykreowanych postaci. Śmiech na widowni właściwie nie gaśnie, lecz jest to bateria nerwowych salw starających się pokryć niewesołą przecież opowieść o ludziach przędących swoje pajęczyny marzeń, przemieszane w splątaniu z takimiż sieciami swoich najbliższych. To musi być trujące, a przez fakt, że spotykane także w niejednym polskim domu, tym bardziej mocne i refleksyjne.

W ciasnej, dusznej przestrzeni scenicznej odzwierciedlającej niebogate domostwo, obserwujemy rozpisane na cztery kreacje marzenia wzajem się wykluczające. Amanda Grażyny Misiorowskiej w roli samotnej matki zabiega o szczęście dwójki swoich dzieci. Syna Toma granego przez Sylwestra Piechurę stara się zobowiązać przed odlotem z tej matni, by wprzódy zapewnił zamążpójście swojej nieśmiałej i zakompleksionej siostrze Laurze kreowanej przez Grażynę Rogowską. Jim Leszka Malca jako "kandydat na męża" zdaje się być wplątany w ową sytuację bez swojej wiedzy. Oto gra licznych niedopowiedzeń na cztery głosy.

W jednej z piosenek brzmiących na scenie daje się usłyszeć w luźnym wyborze: Idziemy na spotkanie z ginącym narodem nierealnych marzeń. Słuchamy coraz to nowych kłamstw z wielką wizją samotnych pieśni. Gdzieś, w środku czegoś jest uczucie wielkości - kto wie, co nas czeka? Moja przyszłość jest utkana z pajęczych nici. Cisza mówi mi w sekrecie. Wszystko. Wyczerpani spoglądamy jedni na drugich. Idziemy na spotkanie z ginącym narodem nierealnych marzeń. Śpiewamy piosenki utkane z powietrza, na lutni z pajęczyny. Życie jest w nas i wokół nas. Pozwólcie zaświecić słońcu.

"Teraz ja jestem głodny", "Matka długa jak transsyberyjska / Kolej i jak Sahara szeroka" - fragmenty z dwóch wierszy Rafała Wojaczka zdają się przyświecać w sposób doskonały zbuntowanej postaci Toma kreowanej w niesamowicie energetyczny i ujmujący sposób przez Sylwestra Piechurę. Syn, brat, żywiciel rodziny zapatrzony w portret młodego ojca (zdjęcie ojca reżysera) wiszący na ścianie, który, jak to się mówi, poszedł w długą. Czy to obsypany białym, narkotycznym pyłem, czy w wizyjnym makijażu przywołującym na myśl postać Jockera w wydaniu H. Ledgera, w koszuli pełnej gwiazd oraz na tle wizyjnego scenograficznie, a pełnego w galaktykę nieba - palący jointa wraz Jimem... To właśnie jest młodość, energia, dźwięk tego bycia ponad w zabranianej przez matkę lekturze powieści D. H. Lawrenca. Niesamowitą jest scena, w której zmęczony po nocnej imprezie Tom Piechury godzi się z matką po wcześniejszej awanturze. Kreowany przez aktora wulkan emocji, sprzeczności, zdaje się nie mieć końca. Próba pogodzenia realizacji własnych marzeń ze zobowiązaniami rodzinnymi, z powinnościami codzienności, owo rozedrganie, walka o codzienność konieczną w konotacji z tekstem matki "wstawaj słoneczko i świeć" wybrzmiewa w grze aktorskiej absolutnym konfliktem. Ty nie widzisz różnicy między tym, co robię, a tym, co chciałbym robić - krzyczy do matki Tom. Subtelna gra niedopowiedzeń, braku odwagi na wyrażanie w sposób bezpośredni siebie na linii syn - matka w wykonaniu Grażyny Misiorowskiej i Sylwestra Piechury staje się partią szachów, pokera, w którym każde wie, o co toczy się gra, lecz nie jest w stanie wyrazić swoich emocji dosłownie. To emocjonalne mistrzostwo gry aktorskiej obojga.

Brawa, ogromne brawa dla Grażyny Misiorowskiej. Postać Amandy, matki Laury i Toma w każdej ze scen jest zupełnie inną kobietą. Misiorowska to wulkaniczne perpetum mobile matki tak kochającej, że aż trującej. Rozdzierającą jest scena, w której krzyczy za synem przywołując jego imię w wielu zdrobnieniach. To rodzi liczne łzy oraz emocje z własnej codzienności, które potrafią rozedrzeć rany próbujące zaskorupić się w egzystencjalnej codzienności rugującej emocje. Jest zupełna, osobna, doskonała. W niespełna dwie godziny aktorka kreuje postać, która jest kochającą matką, patologiczną w niuansach uwodzicielką zionącą seksapilem, starzejącą się ale pełną wspomnień kobietą marzącą o spełnieniu samej siebie, zdruzgotaną matką, kobietą sukcesu oraz porażki, knującą i chybotliwą w emocjach divą. Scena nakrywania do stołu rozegrana przez panią Misiorowską solo nie ma sobie równych. Oto etiuda matki marzącej o szczęściu córki, ale mająca na uwadze wspomnienia z własnej młodości. Oto kobieta, która jest pełną w emocjonalną czułość szczęścia osobistego, pomimo licznych przeciwności losu. Z krwi i kości wyłania się gra aktorska najwyższej próby, którą, a szkoda, tak nieczęsto możemy zobaczyć na scenie, co graniczy ze skandalem. Jest w niej owa prawda bytu niewysłowionego rozumienia świata takim, jakim jest. Wybrzmiewa pełnią swojej postaci. Można kochać śląc mocne pociski pod gardła własnych dzieci, co czyni jak wprawny morderca, nie mając o tym najzupełniejszego pojęcia. Mało znamy tak mocno kochających matek? Mało?

Kiedy księżyc jest w siódmym domu, a Jowisz jest w koniunkcji z Marsem. Wtedy pokój przewodzi planetom i miłość steruje gwiazdami. Spokój i zrozumienie. Współczucie i zaufanie mnożą się. Nigdy więcej fałszu czy szyderstwa. Przeżywanie złotych wizji. Mistyczne, kryształowe rewelacje i prawdziwe wyzwolenie umysłu - oto fragmenty z kolejnego songu wybrzmiewającego na scenie, do których nie pozostaje mi nic innego jak przypisać nie dość, że wyśmienitą grę aktorską, ale także wybitną pracę osób odpowiedzialnych za wizualną warstwę spektaklu (M. Korchowiec, K. Łuszczyk, Ł. Przytarski, Ł. Kustrzyński). Rzadko to spotykana rzecz, gdy kostiumy, światła, projekcje dodają co najmniej drugie tyle. Wyszukana estetyka, kompozycja przestrzeni tworząca duszną, ale przytulną intymność ścierających się z sobą scenicznych osobowości tworzy klimat codzienności odwzorowującej, ale i uwypuklającej zarówno charaktery postaci jak i świat ich myśli. Szczególnie obłędną pozostaje gra świateł na ścianach scenicznego domostwa oraz rozgwieżdżone niebo będące tłem szczerej rozmowy pomiędzy Jimem a Tomem. Ta scena zatrzymała mnie osobiście na bardzo długo.

Nigdy nie wierzyłem w siebie. Ciągle mocno tkwi we mnie wystraszone dziecko - mówił w jednym z wywiadów Jacek Poniedziałek. W kontekście "Szklanej menażerii" reżyser przyznaje, że jest to dla niego bardzo osobista realizacja, którą dedykuje swoim bliskim znajomym. Wczytując się w wywiad Doroty Wodeckiej z pisarką Magdaleną Tulii, która wyznaje, że "tylko wspólnota może zdjąć z człowieka ciężar samotności", ma to wydźwięk mocno intymny. Nie tylko reżyser, ale i niemal każden, kto miał okazję zobaczyć spektakl na opolskiej scenie, znajdzie w nim fragment swojej tożsamości poprzez pryzmat własnych przeżyć. Jestem Laurą, Tomem, Amandą. Konstrukcja spektaklu dotyka osobiście i trzeba mieć odwagę by się do tego przyznać. Może być receptą, podsumowaniem, diagnozą, oczyszczeniem. Dla mnie osobiście spektakl Jacka Poniedziałka jest przypomnieniem, pamiętaniem, stałym mierzeniem się z tym, co już pierwej w sobie rozpoznane, a trwające jak u Magdaleny Tulii, która cudownie opowiada o tym, co kryje się pomiędzy tym, co kochamy, a tym co lubimy. Spektakl Poniedziałka jest wciąż realizowaną drogą pomiędzy słońcem, a księżycem.

Mateusz Rossa
Tektura Opolska
1 października 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia