Wszystko, wszędzie, naraz
„Coco, czyli bałkańska operetka" - reż. Paweł Miśkiewicz - Teatr Polski w PoznaniuNa deskach poznańskiego Teatru Polskiego, na pożegnanie sezonu 2023/2024, my, widzowie, zostaliśmy obdarzeni wyjątkowym spektaklem: trzyipółgodzinnym, na wpół tragicznym, a na wpół komicznym dziełem z kategorii tych — "a co by było, gdyby?".
W tym wypadku pytanie, które reżyser Paweł Miśkiewicz wraz z Joanną Bednarczyk i Darią Kubisiak (scenariusz i dramaturgia) stawiają, brzmi: a co by było, gdyby Stanisław Ignacy Witkiewicz nie popełnił samobójstwa w roku 1939, a jakimś cudem pojawił się w naszych późno-kapitalistycznych, niepewnych dla jednostki czasach? Co przyniesie taka konfrontacja? Czy uzna naszą rzeczywistość za właśnie tę katastrofę, którą sam zapowiadał, czy też da się w niej pochłonąć, doznając urzeczywistnionych idei, o których jego XX-wieczni koledzy i koleżanki mogli tylko spekulować?
Nie ukrywam, że trudno jest mi pisać tę recenzję. Nie dlatego, że sztuka była zła. Wręcz przeciwnie, jej odważna forma, zarówno estetyczna, jak i narracyjna, onieśmiela widza, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Odkrywanie co rusz nowych sensów, licznych nawiązań nie tylko do dzieł Witkacego, ale też innych tworów kultury, jest przygodą samą w sobie. Jednak jak o tym pisać? Jeśli sztuka pędzi na załamanie karku, dzieje się tyle, że w trakcie oglądania przychodziło mi na myśl wciąż i wciąż to samo porównanie — czuję się jak na seansie nagrodzonego Oscarami „Wszystko, wszędzie, naraz".
Na scenie mamy do czynienia ze skokami w czasie i przestrzeni, bohaterowie pojawiają się, a w połowie odgrywanej sceny znikają, aby ustąpić miejsca wcześniej rozpoczętej i w ten sam sposób urwanej scenie poprzedniej. Jakby tego rollercoastera było mało, główny bohater Witkacy ulega na scenie podwojeniu. W oryginał wciela się świetny w tej roli Michał Kaleta, natomiast w Witkacego z naszej teraźniejszości błyskotliwy, lecz w mojej opinii nazbyt krzykliwy Daniel Namiotko — krzyki w nadmiarze doprowadzają do sytuacji, w której Witkacy Doppelganger staje się postacią irytującą, która wraz z pojawieniem się wywołuje poczucie automatycznej i niepowstrzymanej niechęci.
Jak już o aktorach mowa, Ewa Szumska, wcielająca się w rolę bogatej, znudzonej życiem i rozwiązłej seksualnie Żydówki, zniewala. Postać, którą wykreowała, od cielesności, sposobu chodu, mówienia, aż po głębię psychologiczną uwydatnioną poprzez wymienione wcześniej, jest rzeczą po stokroć wspaniałą. Bardzo dobrze się ją z widowni oglądało i słuchało. Dodatkowo warto wspomnieć, że pomimo ogromu tekstu do zapamiętania, Szumska nie zająknęła się nawet raz, w porównaniu z niektórymi aktorami, lecz nie będę tutaj nikogo wymieniał z imienia i nazwiska. Wiedzcie tylko, że zauważyłem.
Odbiór tej niecodziennej narracji wzmacnia i wspomaga bogata scenografia Barbary Hanickiej, która w trakcie przerwy ulega pełnej transformacji. Aby uchylić nieco rąbka tajemnicy, lecz wciąż tajemnicę zachować, napiszę — nie można być pewnym stałości nawet tych największych i najbardziej nieprzemieszczalnych elementów znajdujących się na scenie.
Pełne doznanie omawianej sztuki dopełnia wybitna muzyka Rafała Mazura, która nieustannie, od pierwszej do ostatniej minuty spektaklu, wybrzmiewa raz ledwie słyszalna, raz dominująca całą przestrzeń. Wykonywali ją: Witold Oleszak, Michał Giżycki, Michał Joniec, Marek Banaszak.
Nieopisanie mnie całe to przedsięwzięcie bawiło, wzruszało i emocjonowało. Można więc po moich ciepłych słowach sądzić, że nie było żadnych elementów negatywnych. To byłby fałsz. Pierwsza połowa jest od początku do końca świetna, nie da się jej zarzucić ponad wszelką wątpliwość nawet jednej nieścisłości, zbędnego dialogu czy utraty tempa. Niestety po powrocie z przerwy utrata tempa jest nieco wyczuwalna, chaos się wkrada, długo człowiekowi zajmuje, aż się na nowo osadzi w jakże zmienionej sceniczno-narracyjnej rzeczywistości. Może taki był zamysł, lecz mnie taki argument nie przekonał. Teatr jest dla widza i jeśli uważny widz, widzowie, bo nie tylko o sobie piszę, nie są pewni „co autor miał na myśli", to raczej nie wróży temu dobrze. Ostatni akt nieco rehabilituje powyższe wady, wyjaśniając bądź rozjaśniając zabiegi, którymi karmiono nas w tej gorszej części.
Istnieje też szansa, że jednak umysł mój, kolegów i koleżanek zbyt mało czasu spędził ze spektaklem. Być może to przygoda wielorazowa i trzeba się wybrać do Polskiego ponownie. Tym razem, uzbrojeni w wiedzę o przebiegu fabuły, będziemy wrażliwsi na niuanse i symbole.
Nie zdziwiłoby mnie to, gdybym po drugim razie zaczął rozumieć więcej, może nawet wszystko. Szczerze, dowiem się, czy to gdybanie, czy też nie, bo planuję wybrać się ponownie i to jeszcze w tym sezonie (o ile już nie wyprzedały się bilety).