WTW w (czystej) formie
"Pożegnanie jesieni" - reż. Piotr Sieklucki - Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda WiercińskiegoZgodnie z założeniami Witkacego, sztuka poprzez swoją nielogiczność i odrealnienie powinna oddziaływać na odbiorcę, wywołując w nim poruszenie, zmuszając go do refleksji i odczuwania głębszych przeżyć –tak zwanego uczucia metafizycznego. Chyba doceniłby spektakl Piotra Siekluckiego „Pożegnanie jesieni", odgrywany przez aktorów Wrocławskiego Teatru Współczesnego.
Reżyser, jakby chowając się bezpiecznie za plecami ekscentrycznego artysty Witkacego, mógł dać upust swoim swawolnym zapędom twórczym, tym razem bez narażania się na krytykę. Znając twórczość pisarza i jego filozofię łatwo się domyślić przesłania, które mogłoby zdominować cały spektakl. Jednak Sieklucki zrobił coś wspaniałego: do dzieła tak silnie nasyconego osobowością jego twórcy wprowadził elementy wrażliwości swojej i aktorów. W ten sposób powstała sztuka, która oprócz czystej formy prezentuje intrygującą treść i przemyca niewyolbrzymioną emocjonalność bohaterów.
Początkowo widzowie mają do nich duży dystans. Postaci zachowują się mechanicznie, śmiesznie i sztucznie. Bez ogródek mówią o swoich radykalnych poglądach, potrzebach seksualnych, mają tępe spojrzenia i głupie uśmiechy. Wrażenie absurdalności i niedorzeczności sytuacji wzrasta, kiedy bezustannie śpiewają i tańczą razem na scenie. To zupełnie nie jest musicalowe – przypomina raczej urojenia lub szalony sen i faktycznie usypia czujność widzów, którzy rozbawieni nie dostrzegają nawet jak gorzkie pobudki i refleksje się za tym kryją. Czasami przypomina o tym trójka mężczyzn siedzących na wózkach inwalidzkich zawsze gdzieś z boku sceny. Pełnią rolę „chóru starców" i symbolu odnoszącego się do uczuciowego kalectwa.
Bohaterowie cierpią na nadmiar uczuć, próbują dokonać jakichś postanowień o przyszłości i własnej osobie. Atanazy (w tej roli raz męski, raz niemęski Michał Szwed) jest świadomy swojego błądzenia, ale nie potrafi poskromić chęci „czegoś więcej", wplątuje się w dwa związki z kobietami i jeden z mężczyzną. Rani w ten sposób Zosię (Aleksandra Dytko) - ona z kolei jest uwięziona w wyobrażeniu perfekcyjnej miłości, które wszczepiła jej apodyktyczna matka. Hela (Marta Malikowska w prostym, ale idealnie dobranym do roli kostiumie, lepszym niż stereotypowa czerwona sukienka) jest postacią najbardziej pogmatwaną, która sama dla siebie jest zniewoleniem. Ogranicza ją przede wszystkim jej kobiecość i żydowskość. Dla reżysera jest to również pretekst, by poruszyć temat dyskryminacji. Pomysłowo rozegrał on też scenę rzekomego nawrócenia panny Bertz, nie wyśmiewając przy tym zawzięcie i obrazoburczo religii w ogóle. Trzeba jednak przyznać, że potężny różaniec, noszony na szyi przez księdza Wyprztyka podczas walki o ideały, stał się częścią psychodelicznej scenerii.
Otrzeźwienie następuje nagle, kiedy Zosia nie wytrzymuje tych wszystkich dziwactw oraz eksperymentów i popełnia samobójstwo. Leży zakrwawiona w wannie, w której wcześniej Atanazy kochał się najpierw z Helą, później z Łohoyskim. Następuje wówczas cicha, melancholijna scena, niezwykle dobitna poprzez swoją kontrastowość. Spojrzenia aktorów zupełnie się zmieniają i bardzo wiarygodnie ukazują nowe uczucia, których może było bohaterom potrzeba: ból, cierpienie, wyrzuty sumienia.
„Chór starców" mówi na końcu: „Jest dobrze, psiakrew" i wiadomo, że to samo zwariowane życie toczy się dalej. Spektakl jest dość wiernym odwzorowaniem powieści, bez zbędnego dobudowywania współczesnych ideologii. Nic nie jest w nim określone jako „poprawne" czy „prawdziwe", wszystko jest raczej odwzorowaniem rzeczywistości w sposób groteskowy i ukazujący śmieszność pewnych ludzkich zachowań. Sceny zdegenerowania i perwersji bohaterów nie umniejszyły natomiast roli treści „metafizycznej". W ten sposób reżyserowi udało się stworzyć spektakl, spełniający wszystkie wymogi teatru „czystej formy", ale niepozbawiony wartościowego przekazu i realizmu postaci, zaś aktorzy WTW mieli okazję objawić szerokie spectrum swoich zdolności .