Wybór, czyli tożsamość

"U mnie zawsze wszystko dobrze" - aut. i reż. Elżbieta Depta - Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie

Najnowsza premiera w gnieźnieńskim teatrze, od lat pozytywnie zaskakującego widza kreatywnością repertuarową w szerokim tego terminu znaczeniu, jest przedsięwzięciem nowatorskim, tyleż wybitnym, co wymykającym się klasycznym formatom scenicznym. W warstwie treści to poruszająca, prosta historia, nieledwie baśniowej proweniencji, która, biorąc pod uwagę zeitgeist, nie powinna się wydarzyć.

Historia niezwykła, wręcz nieprawdopodobna, pozostawiająca widza, przez sporą część spektaklu, w przeświadczeniu pewnej naiwności recepcyjnej. Niesłusznie jednak, bowiem wszystko co na scenie miało przecież miejsce w rzeczywistości. Okrutnej, brutalnej, nieludzkiej, będącej moralnym i etycznym kontrapunktem owej opowieści o miłości w czasach nazistowskiej zarazy, o uczuciu, które połączyło Żydówkę i Polaka w obozie koncentracyjnym Auschwitz, w 1944 roku, skutkującego udaną zeń ucieczką, w której pomagał esesman. Trudno uwierzyć, szczególnie w to ostatnie, prawda?

Niezwykła jest też forma projektu, łącząca elementy performatywne, dramatyczne, a nawet paradokumentalne, co nie byłoby możliwe w zwykłej kieszeni scenicznej, bowiem sukces spektaklu to w znaczącej mierze zasługa miejsca wystawienia. Rzecz zainscenizowano w przestrzeni Starej Parowozowni w Gnieźnie, scenografii wymarzonej, rzec można, prawdziwym wehikule czasu, dającej spektaklowi historyczną ramę, gdzie postindustrialne, sterane, ceglane mury przywołują na myśl oświęcimskie baraki i fabryki. Dzięki temu odważnemu zabiegowi owo dość kameralne przedstawienie, rozpisane na ledwie kilka ról, zyskuje chwilami monumentalny, wręcz filmowy rozmach, choćby w hiperrealistycznej, wtłaczającej widza w krzesło, scenie z wtaczaniem wagonu na rampę lub w końcowej, niczym w „Korczaku", onirycznej sekwencji wyjścia.

Dramaturgia spektaklu oscyluje wokół dwóch, równie istotnych, narracyjnych osi. Pierwszą jest kwestia wyboru, który jest nam, wbrew determinizmowi, dany zawsze, choć czasem jego spektrum drastycznie się kurczy. Nie chodzi nawet o sam wybór, lecz zdolność do jego podjęcia, bo przecież, i o tym przede wszystkim jest ta opowieść, tylko sami o sobie możemy decydować. Czy chcemy, czy znajdziemy siłę, to już odrębne pytanie. Wybór w tym kontekście ewokuje nadzieję, niezbędne paliwo przetrwania, jest także, paradoksalnie, syntezą i antytezą filozofii dostosowania, przybierającą w tekście Elżbiety Depty postać jakże tragicznego dylematu, czy ratować siebie, czy solidarnie trwać z innymi. To trudna alternatywa, sprowadzająca się do gorzkiej, ociosanej z drugiego członu frazy „jeden za wszystkich", gdy trzeba czasem dać wiarę jednym, by zawieść zaufanie innych.

Druga oś dramatu to kwestia, jakże koherentna z wyborem, tożsamości, wadzenia się z nią, przełamywania, zrzucania przyciasnego, nieprzydatnego, będącego, tam i wtedy, wręcz śmiertelnym zagrożeniem, kostiumu. Ta figura niezbędnej zmienności, egzystencjalnej elastyczności, realizuje się najpełniej w postaci Lubuscha – Żołnierowicza, udowadniając tym sposobem, że drugie życie nie musi być pułapką, jak w pamiętnym filmie „Zawód reporter" Antonioniego, lecz prawdziwą, dobrze wykorzystaną szansą.

Gnieźnieński spektakl wyróżnia solidne, wsparte ciężką pracą na próbach aktorstwo. Wieczór, solidarnie, należy do protagonistów. Mala w wykonaniu Magdaleny Sildatk jest zjawiskowa w każdym sensie tego słowa, poczynając od idealnie wpisującej się w postać fizyczności, ale sukces jej kreacji to przede wszystkim konsekwentna przemiana, rozpięta między wypowiedzianym w Amsterdamie „nie", aż po „tak" w Auschwitz, kiedy to zdaje sobie sprawę, w obliczu budzącego się raptownie uczucia, że musi podjąć próbę ucieczki z miejsca, w którym „nie ma miejsca na miłość". Aktorka buduje rolę z pasją i zaangażowaniem, magnetyzując nimi widownię. Jest ujmująco tragiczna, gdy wypowiada tytułowe słowa „U mnie zawsze wszystko dobrze", tam i wtedy tak przejmujące i przerażające jednocześnie. Krzysztof Żarowski, jako Edek, zjednuje publiczność żarliwością i odwagą w dążeniu do tego, co zdaje się być niewykonalne. Uskrzydlony nagłym sentymentem heroicznie walczy o jutro, w czasach gdy „dziś" wydaje się być jedyną perspektywą. Zaraża otoczenie niepohamowaną nadzieją, ufając za dwoje, a nawet troje w powodzenie zuchwałej ucieczki, bo przecież tylko takie mają prawo się udać, jako że fortuna nieodmiennie sprzyja najodważniejszym w mniemanym szaleństwie.

Mala i Edek spajają się w pewnym momencie z widownią, siedząc na niej w sekwencji ucieczki. Ta scena ma wielce symboliczny, uniwersalizujący potencjał. Przez chwilę są wolni i szczęśliwi, ale i bezbronni w subtelnej nagości na znakomitych, czarno-białych, koherentnych estetycznie zdjęciach autorstwa Dawida Stube wyświetlanych w tle.

Na drugim planie należy wyróżnić Michała Karczewskiego. Jego Wiesław, postać kluczowa, jest prawdziwie wielki, gdy w skromnym geście bezgranicznej solidarności oddaje przepustkę, w postaci roboczego kombinezonu, niezbędnego przebrania, do lepszego świata Mali, wspierając zakochanego przyjaciela. Altruista z Auschwitz, wychodzący ze swojej strefy interesów. Paradoksalnie, w dalszej perspektywie, zyskuje na owej zamianie, lecz wtedy ta ofiara ma walor ultymatywny. Zresztą świat pozna właśnie dzięki niemu tę niesamowitą historię, gdy 29 stycznia 1968 roku przekaże Muzeum w Oświęcimiu dwa pukle ludzkich włosów, zawinięte w papier z nadrukiem w języku niemieckim, na którego brzegu napisano ołówkiem: „Mally Zimetbaum 19880, Edward Galiński 531".

Skondensowana skromność tych scen jest godna podziwu. Ciekawą kreację prezentuje Maciej Hanczewski w roli Edwarda Lubuscha, postaci zaskakująco złożonej, esesmana polsko-niemieckiej krwi, autora prawdziwie uczciwego triumfu woli, dobrej dodajmy, dokonanego wbrew wszechogarniającemu złu, w rudymentarnym odruchu empatii, zdawałoby się prostym, ale usus tego słowa nie był podówczas tak oczywisty. Wreszcie Bogdan Ferenc, jako Bronisław Żołnierowicz, narracyjny i faktyczny, jak się okaże, przewodnik, mistrz tej opowieści, unaoczniający potęgę formowanego słowa, kreator, ale i dokumentalista, z wyczuciem równoważący te dwa żywioły, kryjący się w cieniu guru czasów mroku i światła, zaskakujący konceptem alter ego w splątanej tożsamości, dopisujący optymistyczny appendix do głównej relacji. Oklaski.

Spektakl jest jednak przede wszystkim autorskim, sensu largo, sukcesem Elżbiety Depty - autorki tekstu i dramaturgii, reżyserki, projektantki kostiumów oraz, wspólnie z Maciejem Szymborskim, aranżerki tej niesamowitej głębi scenicznej. Opowiadana w Gnieźnie historia pokazuje, że czasem, w tej samej przestrzeni, gdzie dzieją się rzeczy straszne, ciągle jest miejsce na człowieczeństwo i więź, choćby w trakcie najdłuższej nocy w dziejach ludzkości. Ma ona moc empatycznego paradoksu, z solidną ostrożnością krzepi w coraz trudniejszych czasach, w jakich przychodzi nam żyć.

Reżyserka nie ucieka od trudnych kontekstualnie pytań o nadwiślański antysemityzm, nie zamiata spraw pod dywan, dynamicznie prowadząc narrację poprzez chwilowy happy end do jego zaprzeczenia, gdy kochankowie, po wymknięciu się z fabryki śmierci, znajdują się w potrzasku poza nią, w przestrzeni niebezpieczniejszej niż kacet. Ta okrutna, nieludzka w konsekwencji sprzeczność, stwarza krzyczące, niedające się wyprzeć memento. Depta stawia bowiem niespodziewanie widza przed przełamaniem, niczym w greckiej tragedii, gdy nieodwracalnie zaciska się pętla losu, ale wybór, rozumiany jako niedeterministyczne kontinuum, wciąż jest w rękach bohaterów, w gorzkim, kontrapunktowym finale. Twórczyni umiejętnie wplata w opowieść antonimiczną estetykę, choćby w scenie z parafrazowanym Marszem Radetzkyego granym, gdy przybywały transporty, gdzie groza koegzystuje z groteską.

Ciekawy jest intelektualny trop innego spojrzenia na Auschwitz, powszechnie postrzeganego wyłącznie w kategoriach czarnej nocy, bestialstwa i brutalnej beznadziei, co znajduje zresztą wyraz w oczekiwaniach wielu turystów przybywających w poszukiwaniu śladów mroku i horroru, uprawiających (tak to się określa w literaturze przedmiotu) tanatoturystykę, peregrynujących między miejscami genocydu, odwiedzając na przykład, prócz byłych obozów koncentracyjnych w Europie, Pola Śmierci w Kambodży lub Rwandę. Spojrzenie Depty daje szansę na dostrzeżenie w przestrzeni zawłaszczonej przez Tanatosa także Amora/Erosa, bo przecież, wróćmy raz jeszcze do lejtmotywu tej historii, wybór jest zawsze dostępny.

Niekwestionowany uniwersalizm tej opowieści ma wielką siłę, rodzi dialog między wydawałoby się nieprzystawalnymi światami, rozmowę zdawałoby się niemożliwą, daje szansę na stanięcie po drugiej stronie muru, którym tak szczelnie odgradzamy się od tego co najważniejsze, aby próbować ocalić to co nieistotne.

Wybór, tożsamość, miłość, koniecznie w tej kolejności – to zaiste fundamentalna, spektakularna triada, o której istnieniu przypomina nam gnieźnieńska prapremiera. Brzmi co najmniej tak dobrze jak Liberté, Égalité, Fraternité, a nawet lepiej, jeśli na miejscu kropki postawimy nadzieję...

Tomasz Mlącki
Dziennik Teatralny Warszawa
12 maja 2025
Portrety
Elżbieta Depta

Książka tygodnia

Hasowski Appendix. Powroty. Przypomnienia. Powtórzenia…
Wydawnictwo Universitas w Krakowie
Iwona Grodź

Trailer tygodnia