Wybudzona bestia
"Bezimienne dzieło" - reż. Andrzej Dziuk - Teatr im. Witkiewicza w ZakopanemTeatr im. Stanisława Witkiewicza w Zakopanem potwierdził swoją markę i "Bezimiennym dziełem" wprowadził widzów w iście witkacowski trans. Doskonale realizuje się w tym spektaklu teoria Witkacego na temat dzieła teatralnego. Reżyser Andrzej Dziuk obudził w nas tym tytułem wściekłą Bestię, którą po wyjściu z teatru trzeba było jak najszybciej uśpić
Teatr w Zakopanem słynie z realizacji dramatów Witkacego, swojego patrona. Choć sami zakopiańczycy żartują z monotematyczności teatru, to prawda jest taka, że nigdzie nie realizuje się mniej znanych sztuk kontrowersyjnego dramatopisarza w tak udany, czasem nawet doskonały sposób. Przykładem może być „Bezimienne dzieło”, czyli „cztery akty dość przykrego koszmaru” będące próbą uchwycenia istoty i przyczyn rewolucji, czyli zjawiska, którego tak się bał i którego przyjścia tak pewien był Witkacy.
Po wejściu na widownię widzowie mają wrażenie, że znajdują się w pracowni stolarskiej. Złudzenie optyczne sprawia, że ciężko jest nam oddychać, gdyż wydaje się nam, że wokół wiruje mnóstwo wiór. Na drewnianym podeście rozgrywają się (nie tak bardzo) absurdalne dramaty postaci. Stary pułkownik każe dwóm Grabarzom (rodem z Szekspira) kopać dla siebie miejsce spoczynku, bo czuje, że stoi już nad grobem. Wymuskany następca tronu dowiaduje się od swojej wyuzdanej matki, że jego ojcem jest prostak (nota bene jeden z Grabarzy), oskarżonego o szpiegostwo malarza bardziej niż więzienie przeraża odrzucenie ze strony muzyczki rozkochanej w rewolucjoniście. Perypetie te przedstawione są w bardzo irracjonalny sposób, czasem dziwność uderzała tak silnie, że widownia reagowała śmiechem.
Wprost zachwycała kreacja postaci. Aktorzy znakomicie podkreślili odrębność i indywidualizm bohaterów, co było konieczne do stworzenia elektryzującego zakończenia. Świetny Andrzej Bienias w roli Księcia Padovala de Grifuellhes i fantastyczna Dorota Ficoń kreująca postać kompozytorki Róży van der Blaast prowadzili cały spektakl w doskonałym stylu. Odstawała irytująca Adrianna Jerzmanowska w roli malarki, na szczęście jej egzaltowane westchnienia zostały ograniczone tylko do początku przedstawienia.
Najdobitniejszy akcent stanowi zakończenie, obrazujące znaną tezę o tym, że rewolucja pożera swoich ojców. Witkacy znów zaprezentował swoje największe obawy: rewolucję zabijającą indywidualizm. Wszyscy widzowie otrzymują białe maski, w które ubrani są też aktorzy, cała sala prześmiewczo jednoczy się w akcie utraty tożsamości. Przy każdym sektorze stoją wysokie postacie w garniturach, pilnując czy wszyscy założyli swoją nową lepszą twarz. Wytwarza się nastrój psychozy i mimo że wiadomym jest, iż nic złego w teatrze stać się widzom nie może, to wszystkim wyostrzają się zmysły. Na każdy gwałtowny ruch czy dźwięk jest się gotowym do reakcji, jednocześnie czując się jak zdrajca.
Andrzejowi Dziukowi trzeba pogratulować doskonałego (choć niektórzy mogą powiedzieć, że trochę demagogicznego) zakończenia, świetnego przygotowania trupy aktorskiej i zgrabnej adaptacji nieco przyciężkiego oryginalnie tekstu. Zachwyca przeszywająca muzyka Jerzego Chruścińskiego. Całość tworzy kompozycję, którą każdy powinien obejrzeć, jeśli nie z miłości do Witkacego, to dla tego dziwacznego, wyreżyserowanego dreszczyku towarzyszącemu przerażeniu, rodzącemu się w chwili, gdy uświadamiamy sobie, że jako widzowie staliśmy się właśnie anonimowymi elementami bezideowej masy. Uczucie trudne do odtworzenia poza teatrem, a przecież powinniśmy odczuwać je bezustannie, prawda?...