Wyczyszczeni

"Koniec to nie my" - reż. Marcin Liber - Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie

Co różni ostatni warszawski spektakl Libera od jego poprzednich przedstawień? Jak dowiadujemy się z zapowiedzi - temat. Tym razem bowiem Liber, ten prześmiewca szekspirowskiego mitu w szczecińskim "Makbecie", ten wojujący oskarżyciel z legnickich "III Furii", podejmuje wątek raczej niepasujący do jego dotychczasowej poetyki: miłość. Tym razem obejdzie się bez historyczno-ideowych rewizji.

Tekst Carstena Brandaua nie posiada prawie żadnych didaskaliów. W spisie person dramatu pojawiają się tylko dwie postacie: On i Ona. Ponadto autor nie stosuje żadnej interpunkcji. "Koniec to nie my" to typowy przykład utworu pisanego specjalnie na scenę. Inscenizatorowi pozostawia się całkowicie wolną rękę w nadawaniu tekstowi odpowiedniej tonacji, kreowania przestrzeni. Nie można jednak uciec od podstawowego wątku: historii związku uczuciowego dwóch osób mieszkających w Niemczech. On jest Libańczykiem, ona Turczynką. Ich losy zostaną bezpośrednio związane z zamachem 11 września. Ziad (Marcin Bosak) będzie bowiem jednym z pilotów, którzy porywają samolot. Przedtem zdąży bez słowa opuścić żonę, Aishę (Lena Frankiewicz).

Scenografia przedstawia mieszkanie kobiety. Na ścianie zawieszone są zdjęcia, m.in. dwóch wież i zaginionego męża. Wkoło rozrzucone są materace. Przed samym proscenium ustawione są buty. Niby że przestrzeń pokoju to meczet, w tym wypadku - miejsce sakralne? Niebezpiecznie pachnie to nawiązaniem do męczeństwa. Liber rozpisuje tekst Niemca na swoiste pieśni. Aktorzy nucą słowa, wykrzykują je lub odpowiednio intonują. Wszystko to współgra z syntetycznymi dźwiękami. Efektem jest muzyka posługująca się orientalnymi motywami, ale wzmocniona technologią. Szczególnie zwraca uwagę znakomity głos Leny Frankiewicz.

Pojawia się trzecia postać - Narrator. Mirosław Zbrojewicz czyta przypisy autora, czasem zaś włącza się do akcji. Generalnie pozostaje jednak na uboczu. Na pierwszy plan wysuwa się relacja Ziad-Aisha. Wspomniane partie wokalne stanowią o sile tego przedstawienia. Niestety nie da się tego powiedzieć o pozostałych scenach. Tekst Brandaua wyrasta niemalże jeden do jednego z poetyki Sarah Kane. Przedstawienie idzie podobnym tropem. I osuwa się w podobne schematy. Jest tutaj wszystko: skakanie, obijanie się o ściany, darcie się do mikrofonu (musi być GŁOŚNO), okaleczenie, frazy w rodzaju: ,,jesteśmy aniołami" i opowieści o płonącym motylu. A skoro to postmodernizm, to Liber musi rozbić fikcję sceniczną. Bosak przybija żółwika jednemu z muzyków. Na koniec wszyscy siadają w kółeczku i godzą się z losem. Dość, że nie rozbijają gitary

A przecież są w "Koniec to nie my" fragmenty interesujące. Przede wszystkim jednak nie dowiadujemy się prawie niczego o przeszłości Ziada i Aishy. Poznajemy co prawda powody, dla których doszło do rozstania. W tle przewijają się aborcja, egoizm, rodzący się fanatyzm religijny. Ale są to ledwie liźnięte wątki. Wszystko ogranicza się bowiem do czterech ścian domu. Czy takie było zamierzenie? Wątpię. Bohaterowie bardzo cierpią, ale to cierpienie wydaje się chwilami pozostawać na poziomie emocjonalności gimnazjalistów. Liber wyraźnie odchodzi od wątków społeczno-ideowych i stara się przedstawić poruszającą historię. Trudno jednak współczuć postaciom, których prawie nie poznajemy. Ciężko zrozumieć motywy ich postępowania, skoro Brandau kompletnie nie dba o podstawowe prawa psychologii. Dziwne jest, że usunięcie ciąży nie wpłynęło na psychikę Aishy, ale odejście faceta już tak. Podobnie jest z fanatyzmem Ziada - staje się bojownikiem z dnia na dzień? Można to motywować poetyckością tekstu, relatywnością czasu, albo innym frazesikiem. Ale pełnoprawne przedstawienie trudnej relacji psychologicznej nie może się obyć przy takich zaniedbaniach. W takiej sytuacji Aisha okazuje się po prostu potrzebującą pomocy histeryczką. Ziad z kolei jest psychopatą, w dodatku zwykłą świnią. Moje postmodernistyczne spostrzeżenie - czy merdający ogonem dzik wyświetlany z projektora nie jest zatem aluzją do postaci?

Widowisko dość szybko robi się męczące. Liber próbuje rozładować patos niektórych dialogów nagłymi cięciami. Jednak nie wnosi to nic do dynamiki spektaklu. Za dużo na scenie chaosu, brakuje także CISZY. Czy tylko krzyki i pretensje budują związek dwojga ludzi? Czy moment milczenia nie jest ważnym środkiem określania postaci w teatrze? "Koniec to nie my" jest przedstawieniem skrojonym pod współczesne gusta, a przy tym zaskakująco płytkim. Lena Frankiewicz przechodzi od naprawdę świetnych momentów do rzucania słów w pustkę. Równo trzyma się Zbrojewicz, dwie sceny można policzyć na plus Bosakowi. I tyle. Studio i tak znajdzie widzów na ten spektakl, głównie młodych zbuntowanych, ewentualnie pary zakochanych. Tak swoją drogą, czy tekst Brandaua w ogóle by się przebił, gdyby nie opowiadał o imigrantach?

Szymon Spichalski
Teatr dla Was
30 listopada 2013

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia