Wygnani - przywróceni

3. Spotkanie Teatrów Narodowych

Zostaliśmy skonfrontowani z kryzysem opowieści. Jak można inaczej nazwać sytuację, w której reaguje się nieufnością na rozbudowaną historię, w której rozwija i dopracowuje się wątki, tworzące zwartą całość?

O ile łatwiej rozbłysnąć formalną flarą albo zająć się dekonstrukcją technik wytwarzania iluzji scenicznej, eksponowaniem szwów tworzących widowisko. Nie mówię tutaj o trudnościach realizacyjnych. Mam na myśli recepcję środowiska teatralnego - bo takie spektakle mają dużą szansę na bycie przedmiotem akademickiej dysputy (vide: "Miasto snu"). Ze świecą natomiast szukać całościowej, integralnej opowieści. Chyba takie jest przekleństwo czasów, w których godniejszy uwagi wydaje się odprysk niż panorama.

Koršunovas idzie pod prąd panującym tendencjom. "Wygnanie" można odebrać z początku jako teatralną soap operę o exodusie Litwinów na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia. Scenę zaludnia grupa wschodnioeuropejskich nomadów, którzy zamiast spijana śmietanki snują się wśród kontenerów, batożeni co jakiś czas przez Angoli (nie bez kozery pierwszym słowem, jakiego nauczy się główny bohater, będzie "sorry"!). Z tym że, jak wyjdzie na jaw w finale cała historia ma swój rewers. Antagonizmy nie biorą się z powietrza. Chwała Koršunovasowi, że unika szpikowania swojego spektaklu polityką, nie nurza narracji w kontekstach ideologicznych. Cała historia jest opowiadana przez pryzmat jednostkowych doświadczeń. I właśnie taki zabieg ma moc oczyszczającą.

Przedstawienie, które zapowiadało się na melodramatyczny tasiemiec o wystrychniętych na dudka wyrzutkach ewoluuje w coś o wiele większego. W żadnym razie nie można mówić o konieczności dokonania skrótów w blisko pięciogodzinnym widowisku. W tym przypadku czas trwania służy spektaklowi, gdyż jego zdynamizowanie równałoby się spłaszczeniu. Pięć godzin - tyle potrzeba, by zapewnić wybrzmienie indywidualnych historii, umożliwić pączkującym wątkom rozkwit. Słowem, dać się rozwinąć o p o w i e ś c i - nie kadrom czy znieczulającym dykteryjkom. Koršunovas tworzy tym samym poliptyk, na który składają się nie tylko ogniwa zdarzeń, lecz również tonacje - raz serio, innym razem buńczuczne buffo ze zwrotami skierowanymi do publiczności w języku polskim. No tak, trudno ukryć, że "fucking Polacks" również współtworzą multikulturowy puentylizm zachodnich aglomeracji.

"Wygnanie" zawiera interesujący punkt widzenia na mechanizmy akulturacji. Nic tu nie jest oczywiste. Ekspozycję ufundowano na serii stereotypów konsekwentnie rozbijanych w toku akcji. Motorem działania Bena (Ainis Storpirštis) jest odnalezienie swojego oprawcy z przeszłości. Na jego trop wpada będąc już zasymilowanym londyńczykiem, pracującym jako funkcjonariusz policji. Nie dochodzi do aktu planowanej od lat wendety, gdyż, jak się okazuje agresja Anglika wynikła z chęci zemsty - niegdyś polski imigrant skatował jego dziecko. Polski - nie-polski, narodowość nie ma większego znaczenia. Bestialskiego czynu dokonał w każdym razie potomek "wschodnioeuropejskiego Dżyngis-chana", pachołka rodem z "brudnej" części kontynentu. I tak upada westernowa czarno-biała kategoryzacja; całe dotychczasowe myślenie zostaje wywrócone na nice.

Inny ogląd procesów akulturacji prezentuje historia Egle (Monika Vaičiulyte). Młoda fotografka z ambicjami staje się utrzymanką angielskiego krezusa, by ostatecznie skończyć jako pospolita ćma barowa. Nieważne, że poluje na "okazje" w luksusowym klubie - postępujące uzależnienie od alkoholu sprawi, że wkrótce zostanie wykreślona z listy pożądanych gości. Po latach Ben napotka ją przypadkiem z twarzą zasłoniętą czarnym nikabem. Na nic zdają się tłumaczenia kobiety, że zmiana wiary i małżeństwo przyniosło duchowe ukojenie. Ben i tak trzyma się kurczowo swoich przekonań, choć przecież nie dostajemy żadnych przesłanek, że Egle miała prawo czuć się nieszczęśliwa. Walter Lippman przyrównał stereotyp do zielonej szyby, przez którą obserwujemy ekspozycję sklepową. Cóż, być może nie da uniknąć kompleksowej i bezstronnej obserwacji wielokulturowego tygla. Wielostronne porozumienie okazuje się być mrzonką. Jedyne, co można nieraz zrobić to zerkać ukradkiem na zieloną witrynę. Ślizgać się po powierzchni.

Spektakl Koršunovasa, co znamienne, sugeruje również możliwość przełamania impasu. Narracja ilustruje ewolucję zawiązków dramaturgicznych (przypominam, opowiadanie zamiast kadrowania!), z czego każdy z nich znajduje odmienny finał. Przykładowo, Wandal (Marius Repšys) umiera osamotniony w swojej stróżówce. Z kolei bilans życia Bena wypada na plus - udało mu się zasymilować (co prawda, za cenę przybrania fałszywej tożsamości), zdobyć pracę, założyć rodzinę. Skutkiem tego, można odroczyć wieszczony przez defetystów kryzys dydaktyzmu w teatrze. Co warte podkreślenia - nie dydaktyzmu namolnego, moralizatorskiego, ex cathedra, lecz subtelnego, wynikającego z konfrontacji różnych postaw. W tym tkwi siła "Wygnania" - mimo monumentalności widowiska, stosowania chwytów rodem z narracji filmowej, obfitości scen zbiorowych i feerii zastosowanych środków, najważniejsza pozostaje podbudowa. W istocie, nie bacząc na rozmach inscenizacyjny, "Wygnanie" jest spektaklem intymnym. Tak - ludzkim.

Agata Tomasiewicz
Teatr dla Was
12 czerwca 2013

Książka tygodnia

Małe cnoty
Wydawnictwo Filtry w Warszawie
Natalia Ginzburg

Trailer tygodnia