Wykluczenie i poniżenie w czasach selfie

"Traviata" - reż. Michał Znaniecki - Opera Śląska w Bytomiu

"Traviata"w Operze Śląskiej to moje drugie spotkanie z inscenizacją dzieła Verdiego autorstwa Michała Znanieckiego. Bytomska produkcja została zrealizowana w oparciu o licencję udzieloną przez Operę na Zamku w Szczecinie (inscenizacja z 2016 roku).

W przeciwieństwie jednak do niedawnej krakowskiej realizacji "Manru", nikt tego faktu w Bytomiu nie ukrywał. I całe szczęście, bo szczecińska "Traviata" Znanieckiego to jeden z najlepszych i najbardziej osobistych spektakli tego reżysera, jakie miałem okazję zobaczyć. Nie jest to jednak przeniesienie jeden do jednego, bo poza obsadą (co dość oczywiste) reżyser wprowadził także modyfikacje. Jedną z najistotniejszych zmian, jakich dokonano, było zbudowanie przed orkiestronem wybiegu umożliwiającego przechadzanie się modelek i modeli w trakcie wielkiego pokazu haute couture. Tu należy się czytelnikowi wyjaśnienie: w inscenizacji Znanieckiego Violetta Valery nie jest ekskluzywną kurtyzaną, ale pewną siebie, chłodną i niezależną szefową paryskiego "Vogue'a", której, co przyznał reżyser, bliżej do budzącej respekt Mirandy Priestley z filmu "Diabeł ubiera się u Prady" czy bohaterek "Pret-a-porter" Roberta Altmana. I do tych obrazów, a także do świata mody twórca otwarcie nawiązuje.

Tak jak XIX-wieczne kurtyzany, Violetta u Znanieckiego to kobieta władzy. A jednym z największych konfliktów w historii opery Verdiego jest przecież owej władzy utrata. Władzy w środowisku zawodowym, życiu prywatnym i, w końcu, władzy nad własnym ciałem. Bohaterka toczy nierówną walkę z najbardziej chyba przerażającą chorobą XX i XXI wieku - rakiem. W czasach Verdiego taką chorobą była gruźlica, ale opowiadanie o niej dziś nie miałoby sensu. Obserwujemy zatem wzorowaną na Annie Wintour kobietę sukcesu, która początkowo ukrywa swoją chorobę, po kryjomu poddaje się bolesnej chemioterapii, aż w końcu zmuszona jest wycofać się z życia publicznego, by zaszyć się w domu pod miastem. Alfredo zaś to typowy karierowicz, młody i przystojny paparazzo, dla którego związek ze starszą i liczącą się w środowisku kobietą to idealna trampolina do kariery. Najciekawsza dla dramaturgii spektaklu jest jednak choroba. Jak przypomina reżyser, w starciu z rakiem wszyscy jesteśmy tak samo bezbronni.

Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że chyba nigdy wcześniej - a przynajmniej nie na operowej scenie - nie byłem świadkiem tak wstrząsającej sceny upokorzenia drugiej osoby. Urażony Alfredo na oczach ludzi zrywa z chorej Violetty perukę, która ukazuje publiczności łysą po chemioterapii głowę, z której wystają jeszcze nieliczne kępki włosów. To jednak nic, bo aby ostatecznie swą ukochaną odczłowieczyć i upokorzyć, w kulminacyjnym momencie trzeciego aktu robi to, do czego posuwa się współcześnie wielu rozwścieczonych kochanków publikujących w sieci zdjęcia bądź filmiki swoich byłych partnerek. Otóż Alfredo robi swojej ukochanej zdjęcie, które następnie wysyła w wirtualną przestrzeń. To taka kropka nad i, dehumanizacja bez zastosowania agresji i przemocy fizycznej. Cisza, jaka nastała po tym zdarzeniu, była wymowna, długa, gęsta i nieznośna. Nie sądziłem, że po przeżyciu tego momentu w Szczecinie poruszy mnie on równie mocno i głęboko po raz drugi - ale tak było.

Telefon, a raczej smartfon jest w spektaklu wręcz emblematycznym rekwizytem. Na początku wszyscy robią selfie, zdjęcia z ukrycia robi również nasz Alfredo, a potem smartfon staje się narzędziem, którym niszczy się drugiego człowieka. Podobnie istotne są same zdjęcia. Violetta przegląda wydawane przez siebie ilustrowane magazyny, ogląda swoje zdjęcia z czasów sprzed choroby, w końcu zerka na zdjęcia zrobione na tomografii. Odpowiedzią na upokorzenie Violetty jest scena z chórem, w którym artyści, solidaryzując się ze swoją pozbawioną godności koleżanką, zaczynają kolejno odkrywać swoje prawdziwe oblicza - wyjmując protezy piersi, włosy, okulary. Wszyscy bowiem mamy jakieś słabości i tajemnice, które skrywamy pod dobrze dobraną peruką, ukrytą pod ubraniem protezą czy perfekcyjnym makijażem skrywającym brak rzęs i brwi. Kolejny raz udało się reżyserowi poruszyć, ale też wzbudzić zrozumienie. Któż z nas, nawet jeśli sam nie choruje, nie ma w rodzinie czy w swoim otoczeniu kogoś chorego, zmagającego się z kalectwem, wykluczonego poza nawias zdrowego społeczeństwa, w którym rządzi filozofia sukcesu i kult młodości?

Trzecią mocną sceną jest ta na łożu śmierci, w której reżyser zastosował lubiany przez siebie zabieg - multiplikację postaci głównej bohaterki. Poza ulokowaną na środku sceny śpiewającą Violettą (Joanna Woś), za nią na jednakowych łóżkach widzimy jeszcze trzy identyczne Violetty. Przy jednym łóżku czuwa zdruzgotany Alfredo (Andrzej Lampert), który trzyma ukochaną w ramionach, przy łóżku drugiej widzimy jego ojca (Stanislav Kuflyuk), a przy trzecim oddaną służącą Anninę (Anna Noworzyn-Sławińska). Interpretacja tego, która z historii jest prawdziwa, należy do nas. Może kochankowie zdołali się pojednać w miłości, a może to tylko wytwór gorączki. No i jeszcze brawa, wyreżyserowane do samego końca, podczas których wszyscy artyści kłaniają się, omijając leżącą na scenie Joannę Woś.

Obsadę w tym spektaklu dobrano idealnie. Taka prawda w wyrazie i emocjach nie byłaby możliwa, gdyby nie aktorski tour de force będącej w świetnej formie wokalnej Joanny Woś. Mimo kilku fioritur, przez które śpiewaczka sprytnie się prześlizgnęła, jej kreacja wypadła mistrzowsko. Idealnie w tej inscenizacji pasował do niej w roli młodszego i przystojnego kochanka wybitny Andrzej Lampert. To jego trafione w dziesiątkę emploi. Bardzo dobrze brzmieli też Stanislav Kuflyuk (Giorgio Germont) oraz Anna Borucka (Flora Bervoix). Pokaz mody umożliwił autorce kostiumów Joannie Medyńskiej stworzenie imponujących, kolorowych, ale i modnych kreacji. Podobała mi się także choreografia inspirowana tą znaną z modowych wybiegów autorstwa Elżbiety i Grzegorza Pańtaków oraz dopracowana scenografia Lugiego Scoglii.

Orkiestra Opery Śląskiej pod batutą Bassema Akikiego miała swoje częściej lepsze niż gorsze momenty, świetnie pod względem zarówno wokalnym, jak i aktorskim wypadł też chór przygotowany przez Krystynę Krzyżanowską- Łobodę. Inscenizacja w Operze Śląskiej jest niezwykle logiczna i pieczołowicie przemyślana. To spektakl niezwykle aktualny, do bólu prawdziwy, niosący uniwersalne przesłanie. Dotyka najczulszych zakamarków duszy, kładzie na łopatki, a kiedy jest już po wszystkim - zostawia w emocjonalnej rozsypce. I zapewniam, że na długo zniechęca do robienia selfie.

Mateusz Borkowski
Ruch Muzyczny
20 lutego 2019

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia