Wykruszają się Himalaje
wspomnienie Jerzego JarockiegoOglądałem dziesiątki przestawień zmarłego we wtorek wspaniałego reżysera i pedagoga Jerzego Jarockiego. Zawsze kojarzył mi się z wyjątkowym świętem. Czymś nadzwyczajnym i oczekiwanym zawsze prezentem dla mojej wyobraźni. Nigdy nie byłem osamotniony w swoich zachwytach nad Jego kolejnymi przedstawieniami, reżyserowanymi w najlepszych polskich i zagranicznych teatrach
Wybitny krytyk i teoretyk teatru, prof. Józef Kelera, jeden ze swoich esejów analizujących twórczość Mistrza Jarockiego zatytułował "Reżyser żyletka". Kiedy zadzwoniłem do Joli Kowalskiej, recenzującej spektakle dla miesięcznika "Teatr", z wiadomością, że Jarocki nie żyje, smutno skonstatowała: "Wykruszają się Himalaje polskiego teatru". W środowisku nazywano Go "Herodem".
Był twórcą niezwykle wymagającym i przez to nie przez wszystkich lubianym. Lwia części aktorów nazywała go Mistrzem i uważała, że to właśnie On - a nie żadna szkoła teatralna - uczynił z nich aktorów. To Jarocki, na przykład, odkrył i rozwinął talent naszej Kingi Preis, która jeszcze jako studentka zadebiutowała tytułową rolą w wspaniałym przedstawieniu "Kasia z Heilbronnu" Kleista (1994) w premierze przygotowanej na otwarcie Sceny na Świebodzkim.
On pierwszy pokazał w Polsce "Wracamy późno do domu" Tymoteusza Karpowicza (1958), wrocławskiego poety i dramaturga, w Teatrze Rozmaitości jeszcze wówczas, który teraz nazywa się Wrocławskim Teatrem Współczesnym, a jego nowy dyrektor, Marek Fiedor, obiecuje, że do dramatów Karpowicza na pewno wróci. Żeby już nie odchodzić za daleko od sceny na ul. Rzeźniczej, to dodam od razu, iż to właśnie Jerzy Jarocki wprowadził ją prapremierą dramatu Tadeusza Różewicza "Stara kobieta wysiaduje" (1969) do polskiej ekstraklasy teatralnej niemal na stałe. Przez wiele lat uchodził za najbardziej wysublimowanego reżysera dramatów Różewicza, niemal obligatoryjnie stawiał na scenie wszystkie prapremiery jego dramatów. Złośliwi mówili, że "poprawiał" Różewicza. Rzeczywiście, jako reżyser zawsze ingerował w tekst autorski, coś w nim skreślał, zmieniał, przestawiał sceny, ale robił to nie tylko z dramatami naszego wybitnego poety, ale z każdą sztuką.
Te właśnie reżyserskie zabiegi sprawiły, że rok później głośnym echem w całej Polsce odbiła się prapremiera dramatu Helmuta Kajzara "Paternoster" (1970). Swoją współpracę z tym teatrem zakończył "Samobójcą" (1988) Nikołaja Edermana. Za namową Jacka Wekslera, ówczesnego dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, dalej porywał nie tylko lokalnych teatronanów przy ul. Zapolskiej. On gwarantował owe tytułowe Himalaje w sztuce.
Pierwsza była "Pułapki" Tadeusza Różewicza (1992). Od razy pułap wysoki, i ten wysoki pułap Jarocki jeszcze podbił bardzo wysoko tryptykiem opartym na dramatach Czechowa: "Płatonow" (1993), "Wujaszek Wania" (2000) i przede wszystkim "Płatonowem - akt pominięty" (1996), bo wrócił do scen i pomysłów, które wypadły przy pierwszej realizacji - i też trochę dodał nowych scen, spoglądając na tytułowego bohatera z zupełnie innej strony. Pokazał cały swój kunszt adaptatorski.
Później już żaden z wrocławskich teatrów nie zaprosił Go do współpracy. Zresztą w Jego różnych teatralnych wyborach przeszkadzały mu choróbska. Najstraszniejsze było to, że mimo wielu zabiegów coraz bardziej tracił wzrok.
Ostatnim przedstawieniem w jego reżyserii, które oglądałem na własne oczy, było "Tango" Sławomira Mrożka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Przeczytał je całkowicie na nowo. Dokładnie "zatańczył" je drugi raz i po 44 latach przekształcił tę sztukę w traktat o wolności. Pierwsze Jego "Tango" miało premierę w 1965 roku w Starym Teatrze w Krakowie. Reżyserował wiele sztuk Mrożka. We Wrocławiu na Zapolskiej skompilował "Historię PRL-u według Mrożka" (1998). Miał, jak widać, sporo związków i sporo zasług związanych z wrocławskimi scenami. Tacy artyści, jak Jerzy Jarocki, powinni być wieczni i cieszyć się wspaniałym zdrowiem. A on żył zaledwie 83 lata.