Wypiję do dna w tejże chacie
"Do dna" - reż. Ewa Kaim - Teatr PWST w KrakowieSkąd koncept Ewy Kaim, by sięgnąć po te starocie? (Jej dyplomem, pamiętam, był musical „Chicago"...). Jak długo namawiała jako pedagog piątkę studentów do podróży z Kolbergiem po kraju, z ludowymi piosneczkami, których zbieraniu poświęcił on życie?
Zgromadził ich ponad 10 tys. (nie licząc podań, bajek, przysłów), zatem mógł w ostatnim dniu swego życia mówić: „Umieram, Bogu dzięki, z tą pociechą, że według sił moich zrobiłem za życia co mogłem, że nikt mię za próżniaka nie ma i mieć nie będzie, a to, co po sobie zostawiam, przyda się ludziom na długo".
Po stu kilkudziesięciu latach, w dwa lata po Roku Oskara Kolberga (ogłoszonego w dwusetną rocznicę jego urodzin) z efektów pracy tego folklorysty i etnografa, choć nie tylko jego, skorzystała Ewa Kaim, przygotowując z piątką studentów IV r.
Wydziału Aktorskiego PWST (specjalności wokalno-aktorskiej) spektakl dyplomowy „Do dna". I to taki, że zewsząd ochy i achy słychać. Młodych i starych. Poszedłem więc w końcu i ja, choć nie będę ukrywał, że tzw. ludowizna odstraszała mnie zawsze, zwłaszcza nieprzetworzona, bo już co innego na przykład śpiew Joanny Słowińskiej czy nagrania Kapeli ze Wsi Warszawa. I co? W wypełnionej po schody sali PWST siedziałem oczarowany, a potem uczestniczyłem w owacji na stojąco, którą młoda głównie widownia entuzjastycznie dziękowała wykonawcom i twórcom.
Oto archaiczny świat ludowych przyśpiewek, wykonywanych przy okazji jakichś obrzędów albo zwykłych zalotów, oto niegdysiejsze, sprzed dwustu lat i więcej, gdy esemesów i mejli nie znano, sposoby na złamanie czyjegoś serca i zdobycie ciała, i na zabawy codzienne, a tym przecież tworzone ad hoc śpiewki służyły, podobnie jak ślubom, pogrzebom, czy żniwom - a wcale nie czujemy się jak w starej chacie rozśpiewanej. Oto pradawne składnie i melodie - a przecież wcale ta piątka nie wydaje się pochodzić z mroków przeszłości. Oto proste, co nie oznacza, że łatwe do wykonania, melodie i równie niewymyślne słowa - a otacza nas Sztuka.
Bo też Ewa Kaim - autor scenariusza i reżyser oraz Włodzimierz Szturc - dramaturgia, Dawid Sulej Rudnicki - kierownictwo muzyczne, aranżacje, fortepian, basy, Mirek Kaczmarek - scenografia, kostiumy, projekcje i Maćko Prusak - choreografia znaleźli idealny język przekładu dawnego na współczesne. Jest wiejska chata, ale z blachy przywołującej postindustrialne lofty. Muzycznie jest nowocześnie, ale bez elektroniki, jedynie akustyczne skrzypce Weroniki Kowalskiej, flet i instrumenty perkusyjne. Jest taniec ludowy, ale i z elementami pogo. W stroju czerwone korale i logo Armaniego. Lekkość, bezpretensjonalność, dowcip inscenizowanych piosenek precyzyjnie współbrzmią ze wszystkimi elementami spektaklu. Nic z jasełek, nic z cepeliady.
Ale też nie byłoby sukcesu, gdyby ta piątka aktorów tak przekonująco nie uwiarygodniała owego świata, gdyby ich wokal nie był tak precyzyjny, gdyby Dominika Guzek, Agnieszka Kościelniak, Weronika Kowalska nie operowały tak wspaniale techniką białego śpiewu, gdyby nie talent i temperament Jana Marczewskiego i Łukasza Szczepanowskiego. A stworzyła im Ewa Kaim możliwość maksymalnego pokazania warsztatu, walorów, przewag. Przez sto minut z okładem dają zatem z siebie wszystko, przekonując, ile są warci. Czy znajdzie się dyrektor teatru, który da im podobną szansę? A jakby tak jeszcze mogli trafić do jednego zespołu?
Ewa Kaim ze swymi współpracownikami i podopiecznymi pokazała, jak można twórczo przywracać pamięć. Aż chciałoby się, by ów spektakl grany był jak najdłużej, jak najczęściej i by został utrwalony jako spektakl teatru telewizji - jak ongiś znakomity dyplom „Rajski ogródek", zrealizowany przez Pawła Miśkiewicza. Bo nie codziennie zdarza się, że aktorzy wypełzają do nas na czworakach ze szczeliny chaty, a na końcu stoją z dumą świadomi sukcesu.