Wyspa niczyja, ale o czym?

"Wyspa niczyja. Mapping" - reż: J. Tumidajski - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Biała podłoga, takiż sufit i styropianowe skały - widz spektaklu "Wyspa niczyja. Mapping", najnowszej premiery Teatru Wybrzeże, gotów jest pomyśleć, że Jarosław Tumidajski, reżyser i twórca scenariusza, przeniósł powieść "Władca much" Williama Goldinga, jedną z inspiracji przedstawienia, z tropików w jakieś arktyczne okolice. Intencja była jednak inna.

Sterylna biel ma nam się kojarzyć z laboratorium. Za ścianami z półprzezroczystej folii, okalającymi scenę, zamajaczy nawet czasem niewyraźny sznur postaci w pomarańczowych kombinezonach. Laboranci? Czy może eksperymentatorzy, którzy nadzorują to nieludzkie doświadczenie? 

Doświadczenie jest nieludzkie z tego właśnie powodu, że uczestniczą w nim ludzie. Tumidajski wziął z Goldinga podstawową sytuację: na bezludnej wyspie po katastrofie lotniczej odnajdują się tylko dzieci. Muszą one na nowo zorganizować sobie "społeczne życie".

Niewinne dzieci powinny żyć na wyspie jak w raju, ale szybko zamieniają ją w prawdziwe piekło. Dlaczego? Na to pytanie nie ma w fascynującej powieści Goldinga jednoznacznej odpowiedzi. U Tumidajskiego nie ma nawet niestety owego pytania, choć reżyser bardzo stara się o to, by je postawić.

Już scenariusz przedstawienia mógł budzić niepokój, czy tak szkicowa, brulionowa przeróbka powieści uda się na scenie. Ale spektakl ma tę samą brulionową poetykę, która odebrała arcydziełu Goldinga jego największą siłę: atmosferę stopniowo narastającej grozy. 

Ta szkicowość, przyznajmy, jest też czasem atutem. Gdy na przykład bohaterowie przedstawienia udają się na pierwszą wyprawę, by poznać wyspę, światło jedynie parokrotnie gaśnie i rozjaśnia się, a postacie tylko zmieniają miejsca na scenie i nieruchomieją. Cała ta "wyprawa" to zatem jedynie to, co dzieje się pomiędzy ludźmi, ich wzajemne relacje. W innym momencie przedstawienia bohaterowi nieoczekiwanie wracają do pierwszej sceny. Słyszymy te same dialogi, ale urywają się one w miejscu, w którym zaczynała mówić jedna z bohaterek. 

No tak -jej już nie ma, została zgwałcona i zabita. Zło, które się stało, już się nie odstanie, nie można wrócić do początkowej niewinności. Zastanowić może też scena finałowa. Trent, prowodyr zła (jedyna w miarę przekonująca w tym przedstawieniu rola Michała Jarosa), za wszelką cenę stara się namówić Aphexa (Piotr Chys) do tego, by wstąpił do jego "plemienia". Czemu to takie ważne? Aphex wcześniej niemal nie istnieje na scenie, wbiega tylko i wybiega, w poszukiwaniu swego zaginionego brata. Może dlatego właśnie, że zachował ludzkie uczucia, Trent chce go zwerbować do swojej dziecięcej armii? Czy mu się to udaje, nie wiemy, bo spektakl nagle się urywa. Eksperyment został przerwany, tak naprawdę nie wiemy, z jakim ostatecznie wynikiem, nie wiemy, kto go wymyślił i kto przeprowadził. Nie wiemy nawet, czy ktoś taki na zewnątrz wyspy istnieje, mimo rozpaczliwych czasem (jedna z aktorek wchodzi nawet między fotele widzów) prób wyjaśnienia tego. 

Wszystko to pięknie, tylko że spektakl to nie tylko jedna czy druga scena, tylko spektakl właśnie, czyli półtoragodzinna teatralna opowieść. Brulionowe przedstawienie Tumidajskiego to raczej zbiór nierozwiniętych myśli, nieskładających się na widowisko.

Najbardziej szkoda mi w tym wszystkim genialnej prozy Goldinga, która została przez Tumidajskiego zwyczajnie ukatrupiona. Reżyser podaje w scenariuszu, że wzbogacił ją o inspiracje filmem "Battle Royale" czy grą fallout. 

Domyślam się, że do japońskiego horroru science fiction o krwawym eksperymencie, polegającym na zmuszeniu grupy dzieci do udziału w morderczej grze na bezludnej wyspie, nawiązuje postać Kurta (Krzysztof Gordon), który woli samobójstwo od udziału w coraz okrutniejszej grze o przetrwanie. 

Ale w przedstawieniu jest to wątek tak już nikły, że żaden głębszy sens z tego nie wynika. 

Mając w pamięci kilka świetnych przecież realizacji Jarosława Tumidajskiego na trójmiejskich scenach, ze smutkiem popatrywałem na wielką i świadomie tandetną, jak dyskotekowa kula, figurę jednorożca, którą reżyser wstawia na scenę w finale. Jednorożec, dawny symbol niewinności, do której dziś nie możemy już powrócić, jest dla mnie w tym przedstawieniu raczej symbolem nieporadności reżysera w nadaniu "Wyspie niczyjej" jakowegoś głębszego wymiaru. Mam niestety odczucie, że głębi dosięgają tu raczej niezwykle nisko schodzące basy oprawy dźwiękowo-muzycznej. Czuło się je aż w brzuchu. Ale przecież nie o taki efekt głębi chodzić powinno w tym przedstawieniu.

Jarosław Zalesiński
POLSKA Dziennik Bałtycki
4 września 2012

Książka tygodnia

Ziemia Ulro. Przemowa Olga Tokarczuk
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
Czesław Miłosz

Trailer tygodnia