Wystarczy jeden widz

Rozmowa z Wojciechem Pszoniakiem

Jak to w życiu: są ludzie, którzy mają pasję i tacy, którzy pasji nie mają. Jeżeli ma się coś do powiedzenia w tym, co się robi, a dotyczy to nie tylko aktorstwa, a wszystkiego, jeżeli nie jest się jedynie wykonawcą, to jest to pewna filozofia życia, wrażliwość, stosunek do życia i do ludzi, uczenie się rozumienia drugiego człowieka. Aktorstwo nie jest udawaniem czegokolwiek, tylko próbą zrozumienia człowieka, postaci, którą się gra, którą się tworzy.

Z Wojciechem Pszoniakiem, o jego monodramie „Belfer", który zostanie zaprezentowany podczas tegorocznej edycji Chorzowskiego Teatru Ogrodowego i nie tylko o tym, rozmawia Izabela Mikrut.

Izabela Mikrut: „Ja wam, k..., pokażę, że będę aktorem!". Mocne słowa skierował Pan kiedyś do komisji egzaminacyjnej. Czy była w tym chęć zaistnienia, zapadnięcia im w pamięć? Skąd w młodym człowieku pewność, że tak się stanie?

Wojciech Pszoniak - Może nie byłem pewny, że tak się stanie. To była moja reakcja na to, że nie dali mi do końca szansy na egzaminie zaistnieć. W związku z tym był to pewnego rodzaju mój desperacki krzyk. Miałem poczucie, że nie poświęcili mi wystarczająco dużo uwagi. Każdy egzamin, szczególnie w artystycznych dziedzinach, jest sprawą bardzo delikatną. Oni się mną, najprościej mówiąc, nie zainteresowali. Przyjęli na ten rok ludzi, których nazwiska dzisiaj nic by Pani nie powiedziały. Może to była wina zmęczenia, jestem przecież pedagogiem, wiem, jak na egzaminach człowiek się męczy... ale to wielka odpowiedzialność. Nie można odpoczywać sobie w momencie, gdy decyduje się o życiu młodych ludzi: bo to jest element decyzji za młodego człowieka, którym wtedy byłem. Ale w związku z tym, że dali mi szansę, żebym zrozumiał, że jestem mocny i nie dam się, mogę im za to podziękować.

Twierdzi Pan, że „nie można być dobrym aktorem bez dotknięcia życia". A jak jest w odwrotną stronę? Czy aktorstwo czegoś uczy, jakoś przydaje się w codziennych sprawach?

- Myślę, że to zależy od roli i od postaci, jaką się gra. Oczywiście nie mówię o pseudoaktorstwie serialowym czy nawet filmowym, bo w filmach nie ma już dzisiaj sztuki aktorskiej. Sztuka aktorska, jeżeli istnieje, istnieje tylko w teatrze, nie ma innej możliwości... Aktorstwo nie pomaga, bo czy malarzowi pomaga, że maluje? Nie pomaga na takim poziomie myślenia, jeżeli to nie jest robienie min. Bo jeśli ktoś robi miny, to robi miny też w życiu. W drugą stronę to nie działa.

Gra Pan na różnych instrumentach, między innymi na oboju, klarnecie czy werblu. Jak muzyka przekłada się na to, co Pan robi na scenie?

- Z muzyką jestem związany, oczywiście teraz już mniej gram, mam mniej okazji, przecież tu trzeba ćwiczyć. Ale matka prowadziła mnie od dzieciństwa do opery. na koncerty, w takiej atmosferze się wychowałem i nie wyobrażam sobie życia bez muzyki. Jako dziecko poszedłem do szkoły muzycznej, muzyka jest stale obecna w moim życiu. Bardzo często zapraszają mnie na czytanie różnego rodzaju tekstów z orkiestrą symfoniczną czy poematów w filharmonii: to część mojego życia artystycznego.

Teraz będzie pytanie z wysokiego C: ten zawód to dla Pana rzemiosło czy powołanie? Jakie wartości chce Pan przez niego przekazywać?

- To w ogóle nie jest dla mnie zawód, unikam tego słowa. Zawodowy musi być stolarz, ślusarz, chirurg, pilot samolotu. W sztuce nie ma zawodów. Dzisiaj świat zwariował, zrobił ze wszystkiego produkt, w związku z tym mamy też do czynienia z aktorami-produktami, których popularność przynosi pieniądze: ale to nie ma nic wspólnego ze sztuką. Nie można być zawodowym księdzem ani zawodowym poetą. W sztuce aktorskiej też istnieje natchnienie, aktorzy potrafią być artystami. Pianista może grać na fortepianie, ale nie być artystą. Tak dzieje się, kiedy nie ma indywidualnego, osobistego wkładu w to, co się robi. Nie uważam się za zawodowego aktora. Zawodowi aktorzy to ci, którzy robią reklamy, muszą wypowiedzieć swoje kwestie szybko, wolno, albo zrobić coś w odpowiednim czasie. W sztuce nie ma zawodu, mówi się „zawód", bo z tego się żyje, ale przecież poeta pisze wiersze, kiedy ma natchnienie, a nie piętnaście wierszy miesięcznie, żeby zarobić pieniądze. W taki sposób to traktuję.

Gra Pan w różnych językach: po polsku, po angielsku, po francusku i niemiecku. Czy takie granie w różnych językach wymusza na aktorze jakąś zmianę podejścia, czy są różne chwyty do stosowania, albo sposoby oddziaływania na widownię w zależności od kraju?

- Jesteśmy w zasięgu kultury europejskiej, więc nie ma różnych kodów kulturowych, które zmuszałyby aktora do kompletnie innego podejścia. Repertuar jest podobny. Dotyka się tu rzemiosła, bo żeby być artystą, trzeba umieć grać. Zanim profesor wiolonczeli zostanie wielkim artystą, musi przejść etap tak zwanego zawodu, czyli rzemiosła: musi odpowiednio umieć zagrać: szybko, wolno, głośniej, ciszej. Z językiem jest tak samo: musi Pani nauczyć się języka w taki sposób, żeby nie drażnił, nie przeszkadzał ludziom w przyjmowaniu tego, co Pani będzie gotowa artystycznie przekazać.

Monodram to gatunek trudny dla aktora, a od widzów w Belfrze wymaga skupienia. Czego oczekuje Pan od swojej publiczności?

- To jest mój jedyny partner. Istnieje bardzo silny związek widza z aktorem, ja tego potrzebuję i widz tak samo, żeby wytrzymać półtorej godziny... Wie Pani, ja nie jestem Dodą, nie jestem młodą dziewczyną, publiczność nie przychodzi na mnie, żeby się pozachwycać moją urodą, tylko żeby się czegoś dowiedzieć z tej sztuki i z tej roli. Od widza wymaga „Belfer" zatem uwagi. Potrzebny jest widz, który wie, po co przychodzi. Dzisiaj nie jest to częste, bo ludzie są przyzwyczajeni do różnych medialnych rzeczy, a monodram jest formą skromną, trudną, ale wdzięczną, jeśli jest dobrze zrobiony. Jest wdzięczny i dla aktora, i dla widza. Po spektaklu aktor może mieć wielką satysfakcję, ale widz również.

Sporo Pan mówi o szacunku do zawodu aktora, a dzisiaj to rzadkie zjawisko. W czym powinno się objawiać? Czy aktor powinien walczyć o to, żeby go dostrzegali, czy postawić na cierpliwość i czekać, aż się uszlachetni z czasem?

- W ogóle nie powinien się tym zajmować. Jak to w życiu: są ludzie, którzy mają pasję i tacy, którzy pasji nie mają. Jeżeli ma się coś do powiedzenia w tym, co się robi, a dotyczy to nie tylko aktorstwa, a wszystkiego, jeżeli nie jest się jedynie wykonawcą, to jest to pewna filozofia życia, wrażliwość, stosunek do życia i do ludzi, uczenie się rozumienia drugiego człowieka. Aktorstwo nie jest udawaniem czegokolwiek, tylko próbą zrozumienia człowieka, postaci, którą się gra, którą się tworzy. To wiąże się z etyką. Tak jak istnieje etyka duchownego, któremu pewnych rzeczy nie wypada robić, etyka lekarza, tak istnieje etyka artysty. Aktora, który, jeśli posiada poczucie wartości i szuka sensu w tym, co robi, też od razu ma określony w ten sposób punkt widzenia. Nie będzie brał szmiry, nie będzie robił czegoś tylko dla pieniędzy, nie będzie robił byle czego, będzie podchodził do pracy poważnie. To automatycznie wytwarza pewien kod postępowania.

Na scenie lubi Pan być poważny i dramatyczny, ale też uwielbia błaznować. Jaki rodzaj śmiechu jest Panu w spektaklach najbardziej bliski?

- Mogę powiedzieć, jaki jest najbardziej odległy i denerwujący... Rechot. Nienawidzę rechotu. W dzisiejszych czasach, mówię o Polsce, ten rechot jest dominujący: to dlatego, że ludzie nie mają czasu, jest niska kultura kabaretów. Śmiech jest mądry, jest potrzebny, Pan Bóg stworzył człowieka, żeby się śmiał, nie dlatego, że miał taki kaprys, ale dlatego, że śmiech jest ważny. Człowiek się śmieje, patrząc na filmy Chaplina czy Bustera Keatona i to jest mądry śmiech. Ale jest też głupi śmiech, czyli tak zwany rechot, w którym o nich nie chodzi. Śmiech przecież może poruszać i wzruszać. I taki śmiech jest mi bliski.

„Belfra" gra Pan już od piętnastu lat. Jak zmienia się ten spektakl, jeśli w ogóle?

- Zmienia się. Teatr ma to w sobie, że może nie jest wieczny, ale jest żywy. Nie gram „Belfra" regularnie, więc nie mam rutyny. To wspaniały, inteligentny, mądry, śmieszny momentami i tragiczny tekst, który mi pozwala na utrzymanie świeżości. Jak się zmienia, to nie ja mogę powiedzieć, ale zmienia się wraz ze mną, myślę, że piętnaście lat temu był trochę inny. Dalej jest tekstem mądrym, nic z niego nie wyparowuje. Jest żywy, publiczność, która do tej pory to oglądała, przyjmuje go bardzo pozytywnie.

A czy dzięki „Belfrowi" jakiś aspekt rzeczywistości stał się dla Pana bardziej zrozumiały?

- Może nie zrozumiały, ale... aktor może tu uczestniczyć w życiu, obserwując je. „Belfer" napisany jest bardzo mądrze przez profesora, który wie, co to znaczy być nauczycielem. Myślę, że zawarł tu swoje przeżycia i swoje doświadczenie. Ja też jestem pedagogiem, nie w szkole, nie w liceum, ale też jest to niezwykle ważna praca z młodzieżą. Szkoła to bardzo znaczący moment dla młodego człowieka, powstają tam niezwykłe związki z innymi ludźmi, zapadają istotne decyzje. Pamiętamy wszystkich swoich ulubionych nauczycieli, tych, których ceniliśmy, ale pamiętamy też tych, którzy nie byli dla nas mili i nie dali nam tego wszystkiego. Podstawowe komórki w życiu młodego człowieka to dom i szkoła, dlatego przywiązuję do tego taką wagę. Pamiętam moje przeżycia jako ucznia i próbuję to w roli zmieścić.

A jakiś konkretny nauczyciel na Pana wpłynął? Pamięta Pan swoich belfrów?

- Miałem wspaniałego polonistę, mądrego i spokojnego, wspaniałego historyka, matematyka, w liceum muzycznym profesora oboju... Profesor jest bardzo ważny, bardzo często może uszkodzić młodego człowieka, łatwo to zrobić. Miałem też w szkole podstawowej matematyka, który był antypatyczny i niemiły, pamiętam jego twarz. Może sam był nieszczęśliwy i przekazywał to, świadomie czy nieświadomie, uczniom, nie kochał ich. Bo ucznia trzeba kochać, nie miłością udawaną, tylko tak, jak Korczak kochał dzieci. To specjalny związek, trzeba mieć poczucie wielkiej odpowiedzialności.

A jakim Pan chce być nauczycielem dla swoich studentów? Czego ich nauczyć w pierwszej kolejności?

- Przede wszystkim ich otworzyć i uwrażliwić na to, co życie niesie. A życie jest nieprzewidywalne, nie do wyreżyserowania. Trzeba ich uodpornić na zło, ale też uwrażliwić na dobro, na to, że życie jest piękne i świat jest piękny, chociaż momentami trudno w to uwierzyć. Trzeba życie przeżyć z takim poczuciem, że się go nie zmarnowało, to jest najważniejsze. Reszta to kwestia losu i przypadków.

"Belfer" jest prezentowany w wielkich miastach i małych ośrodkach. Czy widzi Pan różnicę w odbieraniu go przez publiczność? A może liczy się wiek?

- Nie. Tu przychodzi publiczność, która, mam wrażenie, wie, po co przychodzi. Przede wszystkim ja nie jestem medialnym, serialowym aktorem, nie czuję popularności. Popularność potrafi psuć i nie jest tak bardzo potrzebna: przydaje się tym, którzy zarabiają pieniądze na popularnych aktorach. Wystarczy na sali jeden widz, który wie, po co przyszedł i aktor, który wie, po co do niego mówi i po co gra. W związku z tym bardzo lubię w małych ośrodkach spotykać się z ludźmi, bliska jest mi kultura: nie ta oficjalna, tylko ta, która się rodzi w malutkich miejscach, w szkołach, małych miasteczkach. Nie w Warszawie czy w Krakowie, a tam, gdzie nauczyciele i ludzie zajmujący się kulturą wykonują niezwykłą robotę. Ja to czuję, jestem bardzo szczęśliwy, kiedy spotykam takich ludzi, cieszę się, że jest w nich ta potrzeba przeżywania rzeczy wartościowych, na tak zwanej „prowincji".

Na jaki element warsztatu aktorskiego wyczulał się Pan specjalnie? Czy jakiś konkretny wiązał się z odniesieniem sukcesu w aktorstwie?

- Nigdy o tym nie myślałem i w ogóle się nie zajmowałem sukcesami. Sukces jest wtedy, gdy ja uznam, że coś jest dla mnie ważne. To, co piszą, bardzo często, dzisiaj szczególnie, polega na płytkości i szybkości oceny aktorów... dziennikarze nie znają się na sztuce aktorskiej, więc mylą wszystko. Nie przejmuję się tym, po prostu robię swoje i nad sukcesami nigdy się nie zastanawiałem, bo nie ma to żadnego wpływu na to, co myślę o świecie, o życiu i o człowieku.

I to bardzo ładna puenta. Dziękuję za rozmowę.

___

Wojciech Pszoniak – aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i radiowy, reżyser, scenarzysta, pedagog. W 1968 ukończył Wydział Aktorski PWST w Krakowie. Współzałożyciel Teatru STU. Aktor Starego Teatru w Krakowie (1968-72), Narodowego (1972-74) i Powszechnego w Warszawie (1974-80), od 1978 także w teatrach francuskich. Wykładowca w warszawskiej PWST (1974-80). W latach 80-tych wyjechał do Francji, gdzie kontynuuje karierę aktorską. W latach 90-tych - nadal grając i mieszkając we Francji - zaczął ponownie grać w polskich filmach. Wystąpił także w filmach Andrzeja Wajdy: w roli Dziennikarza i Stańczyka w "Weselu" (1972), Moryca w "Ziemi obiecanej" (1974), Robespierre'a w "Dantonie" (1983) i tytułowej roli w "Korczaku" (1990).

Izabela Mikrut
Sztajgerowy Cajtung
2 sierpnia 2019

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia