Wzorzec kompleksów postkolonialnych

"Polacy umierają" - reż: Paweł Wodziński - Teatr im. Modrzejewskiej w Legnicy

Zanim widz zmierzy się oko w oko ze spektaklem Pawła Wodzińskiego, dostaje do ręki opublikowane w programie oświadczenie reżysera.

Wynika z niego, że twórca przedstawienia nie zamierzał szkalować narodu polskiego, nie próbował pod płaszczykiem niemieckim wbić noża w polskie plecy (i na odwrót), oraz w ogóle nie chce się mieszać w aktualne wojny polityczne rodaków. Po takiej deklaracji można się oczywiście spodziewać ryzykownych ekscesów, co najmniej skandalu, z którego reżyser będzie się musiał tłumaczyć po gazetach i sądach. Na szczęście nic podobnego nie następuje. Spektakl można oglądać w dobrym zdrowiu i bez ryzyka pogorszenia samopoczucia do samego końca. Ładunek ewentualnej dywersji antypolskiej – jeśli nawet istniał – nie został zdetonowany. 

Co miało dotknąć lub zdenerwować widzów w tekstach Franza Xavera Kroetza sprzed ćwierć wieku? Wodziński, biorąc na warsztat jego dwie sztuki („Chłopi umierają” i „Śmierć na Boże Narodzenie”), przeprowadza wywód na temat chorób polskiej duszy w czasach zarobkowej emigracji. Opisując zaś stare i nowe kompleksy rodaków rozpierzchniętych po świecie w pogoni za chlebem, sięga po narzędzia krytyczne wypracowane przez badaczy społeczeństw postkolonialnych. Tropi więc resentymenty, rozgoryczenie i słabość, podszyte poczuciem niezawinionej krzywdy i niechęcią do obcych. Do społecznych i ekonomicznych frustracji dorzuca problemy kulturowe – uboczny produkt forsownej kolonizacji enklaw lokalności przez cywilizację globalną. Program spektaklu podsuwa zresztą zatrważające statystyki samobójstw wśród tej grupy emigrantów. 

Materiałem poglądowym, który ma służyć do analizy tych zjawisk, są teksty z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, opisujące ówczesne kompleksy tradycjonalistycznych Bawarczyków wobec ekspansji wielkoprzemysłowych Niemiec. Problemy tożsamościowe bawarskich chłopów, wychowanych w patriarchalnej kulturze katolickiej, zostają tu przełożone przy pomocy drobnych zabiegów adaptatorskich na kłopoty Polaków z polskością i jej niechcianym bagażem. Ten make-up wypada dość powierzchownie, trzeba wierzyć na słowo, że dwupokoleniowa rodzina mrukliwych Bawarczyków, w której dojrzewa bunt młodych przeciwko tradycyjnej obyczajowości i cywilizacyjnemu zacofaniu rodziców, to typowa widokówka współczesnej polskiej wsi. Trudno też uznać, że szukające szczęścia w wielkim mieście rodzeństwo, w którym siostra pozostaje pod ścisłą kontrolą brata, to obraz obyczajów polonusów w Londynie. 

Zakładając jednak, że Wodzińskiemu chodzi o wpasowanie polskich przypadłości w uniwersalny model chorób postkolonialnych, można przymknąć oczy na detale. Gorzej wypadają operacje językowe na tekście. W oryginale niemczyzna zderza się z dialektem bawarskim i z frazami wypowiadanymi po turecku. W spektaklu legnickim polszczyzna walczy z językiem angielskim, który jest przepustką do lepszego świata dla londyńczyków znad Wisły, i ukraińskim, którym mówią przybysze z jeszcze gorszej części Europy. Demonstracja mechanizmów kolonizowania przez język, który jest tutaj symbolicznym znakiem aspiracji pozbycia się stygmatu emigranta, byłaby może zabiegiem celnym, gdyby nie nadmiar. Monologi, dialogi, ba! nawet całe sceny klepane przez aktorów po angielsku odwracają uwagę od niuansów tekstu, który sam w sobie jest krytycznym studium kształtowania relacji społecznych przez struktury języka. 

O wiele szczęśliwiej wypada w spektaklu to, co wymyka się gorsetom teoretycznym. Paweł Wodziński zbudował kilka zwięzłych i celnych portretów ludzi na krawędzi śmierci. Parada potencjalnych i rzeczywistych samobójców przeciąga przez klaustrofobiczne, zagracone meblami mieszkanie. Wokół parkietu, który wyznacza przestrzeń gry, tłoczą się tandetne wersalki, komody, telewizor, kuchnia gazowa, a nawet wanna wraz z muszlą klozetową. Nie jest to jednak hiperrealistyczna reprodukcja rzeczywistości, widać, że przedmioty tu zgromadzone pochodzą z różnych epok i mieszkań, a ich indywidualne biografie nie składają się w spójną sumę. Trudno się oprzeć wrażeniu, że wyjęte z różnych kontekstów, wiodą w tej graciarni jakieś złowróżbne życie po życiu, trwając w dziwnej zmowie przeciwko człowiekowi. 

Rzeczy są po to, by osaczać i stwarzać złudne poczucie bezpieczeństwa, a w razie potrzeby – przejść na służbę śmierci. Chłopiec buduje barykadę z mebli, by uchronić siostrę przed zepsuciem wielkiego miasta, świeżo upieczony bezrobotny obsesyjnie ustawia je w karnym porządku, usiłując odbudować stracony ład, sfrustrowany rolnik wkłada głowę do piekarnika, zaś pogubiona w obcym świecie emigrantka znajduje pod ręką usłużny kanister z benzyną. Niebagatelne są też dźwięki. Poza polem gry stoją dwa mikrofony, skąd zapowiada się didaskalia, lakoniczne, programowo pozbawione jakiejkolwiek opisowości. Stamtąd też dobiegają imitowane przez aktorów odgłosy ze świata, jak wdzierające się gdzieś z ulicy porykiwania cieląt wiezionych na rzeź, które dla młodych uciekinierów ze wsi będą głosem wyrzutu, daleką skargą wypominającą zaparcie się własnych korzeni. 

Spektakl legnicki dobrze oddaje założenia trudnej poetyki Kroetza, balansującej między brutalnością i liryzmem, reporterską rzeczowością i niedopowiedzeniem, materialnym konkretem i metafizyczną aurą przedmiotów. Tekst, będący suchym, niemal protokolarnym zapisem najprostszych zachowań językowych, w skąpych dialogach szyfrujący emocje i ukryte napięcia, kłamstwa i przemilczenia, ujawnia tu swoje schowki i suspensy, rozwija skondensowaną treść. Dzieje się tak przede wszystkim dzięki kilku bardzo dobrym rolom. 

Można powiedzieć, że wieczór ten należy do Bogdana Grzeszczaka, który pojawia się w części pierwszej jako chłopski ojciec rodziny, usiłujący ratować w starciu z pyskatym potomstwem patriarchalny porządek w domu. Szorstkością tuszuje zawstydzenie coraz bardziej widoczną dla wszystkich chorobą, bo choroba to słabość i łatwo przewidywalna kapitulacja. A bohater Grzeszczaka bardziej niż bólu i śmierci boi się detronizacji. W drugiej części spektaklu, zrealizowanej według sztuki „Śmierć na Boże Narodzenie”, aktor wciela się w postać solidnego obywatela, któremu właśnie zapadł się grunt pod nogami. Wyrzucony z pracy, świętuje wraz z żoną pierwszą Gwiazdkę na bezrobociu. 

Małżonkowie robią dobre miny do złej gry. Ona (Anita Poddębniak) chłodna, lecz poprawna, on – z lekka histeryczny, choć rozpaczliwie usiłujący zachować twarz. Gdy wychodzi na jaw, że bransoletka podarowana żonie pod choinkę pochodzi z kradzieży, mężczyzna rozkleja się zupełnie i daje wielki spektakl mazgajstwa. Grzeszczak nie oszczędza swojego bohatera i każe mu przejść przez różne szczeble samoupodlenia, od źle skleconych kłamstw, poprzez żale i lamenty obliczone na wyłudzenie współczucia, aż po groteskowe gesty samobójcze. 

To studium mieszczucha w ruinie, seans totalnej degrengolady i zarazem masochistycznego rozsmakowania w roli ofiary. Kiedy jednak do drzwi pechowego małżeństwa zapuka ukraiński chłopiec, poszukujący schronienia dla swojej towarzyszki, która właśnie spodziewa się rozwiązania, niedoszły samobójca będzie miał jeszcze okazję odegrać heroiczną rolę obywatela z lepszej części świata, osaczonego we własnym domu przez wschodnią dzicz. Nie da się powiedzieć, że to rola tragikomiczna, mimo że zabawna i niewesoła zarazem. Ta galaretowata istota budzi raczej zażenowanie. Pokazuje, jak niewiele trzeba, by zdyscyplinowany konsument, pracownik i obywatel stracił kręgosłup moralny i stał się zwykłą szmatą. 

Ciekawa jest też miniaturka chłopskiej emigrantki, która po utracie pracy postanawia odebrać sobie życie przez samospalenie. Joanna Gonschorek wygłasza swój monolog-testament bez egzaltacji, widać, że emocje już się wypaliły, łzy obeschły, a rozpacz dawno przekroczyła granicę, poza którą cokolwiek się odczuwa. Pozostaje tylko wykonać jak należy to, co się zamierzyło. Toteż gotuje się do śmierci starannie i metodycznie, zwilżając benzyną każdą fałdkę odświętnego stroju, by na końcu oblać nią głowę i upiększoną mocnym makijażem twarz. 

Katalog desperatów uzupełnia wywłaszczony rolnik Pawła Wolaka, postać naszkicowana jednym monologiem – skargą wygłoszoną wobec przyklejonych do kanapy, milczących sąsiadów, z groteskowym finałem w czeluści piekarnika. Zapisuje się też w pamięci postać natchnionego szaleńca (Rafał Cieluch), ulicznego proroka, wieszczącego czas „ludzi bez ojczyzn”, uzbrojonego w książki i ładunki wybuchowe, jak gdyby wierzył w to, że i jedno, i drugie może ocalić świat przed bliską katastrofą. 

Paweł Wodziński stworzył spektakl na szczęście nieco bardziej pojemny niż granice dyskursu, w który chciał wpisać teksty Kroetza. Problem bagażu polskości, traktowanej jako przeszkoda w aspiracjach modernizacyjnych, konflikty tradycji i nowej obyczajowości, kompleksy wyhodowane przez historię, wreszcie społeczne skutki wykorzenienia – wszystko to brzmi wyraźnie w przedstawieniu, ale niczego nowego nie wnosi do rozpoznań i diagnoz dokonanych przez badaczy zjawisk postkolonialnych. Nie jestem też pewna, czy ten kierunek refleksji w pełni wyjaśnia źródło polskich problemów z tożsamością. W prozie polskiej już pojawił się typ bohatera, który wyjeżdża, bo nie chce się zakorzenić. „Bieguni” Olgi Tokarczuk czy opowiadania Huberta Klimki-Dobrzanieckiego to historie o ludziach, którzy nie pasują do wzorców emigranckich, podróż staje się dla nich stylem życia bądź koniecznością metafizyczną, zaś ich tożsamość buduje się wokół zupełnie innej osi duchowej niż kulturowe napięcia polskości. 

Zatem gdyby nawet trupy w spektaklu legnickim nie były polskie, a bawarskie, i tak byłby powód, by przejąć się ich przedśmiertną samotnością i szaleństwem świata, w którym jest nadmiar kanap, szaf i telewizorów, ale nie ma miejsca na dom. A bohaterom Kroetza akurat na nim zależy. 

Jolanta Kowalska – absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST; pracuje we wrocławskim ośrodku TVP. Autorka książki „Kazimierz Junosza-Stępowski” (2000).

Jolanta Kowalska
Teatr nr 06/09
11 lipca 2009
Prasa
TEATR

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...