Z Beckettem w Café Francais

"Godot i jego cień" - Antoni Libera

W książce "Godot i jego cień" Antoni Libera rekonstruuje swoją prywatną legendę Becketta. Czy to również pożegnanie z legendą?

Pisarze byli wówczas papieżami, bogami. Romantyczny kult literatury i wielkich pisarzy traktowanych jako nauczyciele i prorocy wzmógł się w Polsce powojennej po pierwszym uchyleniu żelaznej kurtyny w 1956 r. Sztuka stała się terytorium wolności - łączyła nas ze światem.

Książka Libery jest zapisem trwającej od dziecka fascynacji Samuelem Beckettem. To niemal powieść inicjacyjna. Opis narodzin prywatnego mitu młodego człowieka, profesorskiego dziecka o wielu talentach, ale - jak sam wyznaje - o nieokreślonym życiowym powołaniu, żyjącego w poczuciu niespełnienia, wiecznie "czekającego na Godota". Beckett staje się jego powołaniem, jego religią, Godotem - który przychodzi. 

Samuel Beckett w młodzieńczym eseju o Prouście analizował twórczy wstrząs, jakiego doznaje po latach bohater "W poszukiwaniu straconego czasu". "Dzięki głębokiej depresji i znużeniu" doznaje on objawienia, które jest dla niego "przeżyciem religijnym, zarazem wniebowzięciem i zwiastowaniem". Zaczyna naraz "pojmować (...) własne życie, w całym jego bolesnym, a koniecznym przebiegu, i nieskończoną marność wszystkiego, co dla artysty nie jest sztuką". 

Sztuka rodzi się z depresji, ze znużenia, z poczucia marności. Książka Libery jest próbą rekonstrukcji podobnego procesu. Ma proustowską konstrukcję: kończy się w momencie, gdy narrator zabiera się do jej napisania. Było w nim i znużenie, i depresja, i - jak zapewnia - poczucie nicości własnego życia. Beckett uświadomił mu, że "być artystą znaczy przegrywać, i to przegrywać jak nikt inny, bo inni po prostu się na to nie ważą". W tej książce dziwnie ściera się bufonada narratora, minoderia, egotyzm z tym poczuciem "przegranej", jaką mają wybitni artyści. 

Libera wspomina w epilogu, że kiedy na gorąco, w połowie lat 70. zapisywał w dzienniku swoje (prawdopodobnie jedyne) paryskie spotkanie z autorem, którego od lat rozszyfrowywał i zgłębiał, "po raz pierwszy w życiu miał poczucie, że coś tworzy". 

To proste wyznanie zjednało mnie do tej książki. Libera próbuje odtworzyć na własnym przykładzie pewien proces: spotkanie z Beckettem wyzwoliło w nim pisarza, a z kolei pisanie pozwoliło poczuć się sobą, zobaczyć jak w lustrze swoją własną, dotąd rozmazaną twarz - w tym było podobne do religii. Mistrz bezsensu nadał jego życiu sens. 

O tym jest ta książka. Najcenniejsze jest w niej to wszystko, co rozgrywa się na płaszczyźnie: Beckett i ja. Drażniąca bywa natomiast w warstwie historycznej, gdzie autor narrator przybiera przed czytelnikiem - zarówno polskim, jak i potencjalnym światowym - pozy bohaterskie lub męczeńskie. 

PRL za naszych czasów nie była państwem totalitarnym. Szastaliśmy się po Paryżu - owszem, uprzywilejowani, ale bez hańby - i wracaliśmy z plecakami pełnymi przemycanych wydawnictw "Kultury", które wręczał za darmo młodym inteligentom pan Romanowicz w nieistniejącej już księgarni Libella. 

Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Skłamałbym, gdybym chciał uznać życie w tamtej Polsce za "doświadczenie deprawujące, niszczące, wypaczające świadomość". Do dziś czerpiemy przecież z nagromadzonego wtedy kapitału intelektualnego, duchowego, etycznego. 

Natomiast wierzę autorowi wtedy, kiedy przyznaje się do poczucia pewnej wyższości wobec Zachodu. Życie w ustroju, który "oswajał nas z beznadziejnym czekaniem i nieustanną porażką", było dobre, bo mogło hartować. Absurdy powojennych czasów pomagały otworzyć oczy na absurd życia w ogóle, na cywilizację, w której dziś żyjemy, która "zdegradowała pozycję człowieka w świecie" i utraciła dawny "jasny mit" - zawalił się bowiem "ład świata, za którym miał stać Bóg". 

Vladimir w "Godocie" mówi o kobietach, które "rodzą okrakiem na grobie", a "grabarz z głębi dołu zakłada opieszale kleszcze". Przy tym wszystkim jeszcze "jest czas, żeby się zestarzeć". 

Przez takie syntetyczne obrazy-proroctwa, przypominające najbardziej pesymistyczne wizje z biblijnej Księgi Hioba czy Koheleta - jak dowodzi Libera - przebija nie tyle nihilizm, co ludzki upór. Uporczywe trzymanie się raz przyjętej, zdawałoby się bezsensownej postawy. "Nie ma już tej przestrzeni, w którejśmy żyli przez wieki". Czekanie na Godota nie ma podstaw. Ale ludzkość wciąż czeka. 

Bohaterowie Becketta monologują, dialogują, gadają. Vladimir i Estragon w "Godocie", siedząc pod drzewem, wsłuchują się w szelest zeschniętych liści: "Co one mówią? / Opowiadają swe życie. / Nie wystarcza im, że żyły. / Muszą o tym mówić. / Nie wystarcza im, że umarły. / Nie wystarcza".

To już nie tyle "teatr absurdu", co teatr "wobec absurdu", w którym nawet bezmyślny uśmiech Winnie zakopanej po szyję w piachu nabiera jakiegoś sensu, niezależnie od tego, czy rzeczywiście przyświeca jej "boskie światło", czy to tylko reflektory sceny, które zaraz zgasną. 

Myślę w tym momencie o Mai Komorowskiej: zagrała Winnie, która nie traci nadziei, nawet gdyby miała czekać ją nicość. To właśnie Libera przyswoił nam Becketta oczyszczającego. Elegijnego. Pięknego. Na swój sposób humorystycznego. Hartującego. Pozwalającego znieść wizję "nieudanego dzieła stworzenia". 

W czym Beckett dopomógł Antoniemu Liberze? Co takiego mu odkrył w swoich dramatach i powieściach, że trzydziestoletni tłumacz pielgrzymował do niego przez Nowy Jork, Londyn i Paryż, odwołując się do szczęśliwych zbiegów okoliczności i wróżebnych znaków? Ta książka jest rekonstrukcją prywatnej legendy. Czy również pożegnaniem z nią? Libera podkreśla, że urodził się w roku premiery "Czekając na Godota" (1949). W 1957 r. rodzice zabrali go - ośmioletniego - na słynne przedstawienie Godota w reżyserii Jerzego Kreczmara w Teatrze Współczesnym, gdzie rolę Chłopca przynoszącego rzekomą wiadomość od pana Godota grał jego rówieśnik. 

Pierwsze teksty Becketta Libera przeczytał w numerach "Dialogu", które pozostawił mu wyjeżdżający w 1968 przyjaciel rodziny, pan Arnold, człowiek opatrznościowy, który wyprowadził jego rodziców z getta, a później z daleka pomagał ich synowi. Legenda rodzinna splotła się z legendą Becketta. 

W prywatnej mitologii Libery liczyło się to, że autor "Końcówki" przez swoje pisarstwo i własne życiowe doświadczenie jest związany z wszelkimi ludzkimi nieszczęściami, ale pozwala patrzeć na nie bez lęku, z zaświatowego dystansu, niczym na eksperyment. To hermetyczne pisarstwo, do którego kluczem bywają układy liczbowe, łączy w sobie doskonałość formy z trywialnością i banałem opisywanego życia. W ten sposób Beckett pomógł swojemu adeptowi uznać siebie i przetworzyć swój rzekomo nieudany los w artystyczną formę.

U Becketta forma jest treścią. I jak w obsceniczno-humorystycznej powieści monologu "Malone umiera" narrator dotąd żyje, dotąd prowadzi swój obłędny monolog, swoją "grę", dopóki nie wypisze małego zielonego ołówka marki Wenus, który jest już tak krótki, "że zostało tylko tyle miejsca pośrodku, by mógł umieścić tam kciuk i dwa sąsiednie palce".

W tej "grze", jaką bohaterowie Becketta prowadzą, stojąc dosłownie nad grobem, jest coś zuchwałego, nonszalanckiego, heroicznego. 

Jądro książki i jej najlepsze karty to opis samego spotkania ich dwóch, do którego w końcu dochodzi. Najpierw świetny epizod londyński: opowieść wigilijna, w której ucieczka przed świętem i samotna włóczęga po parszywych dzielnicach, opisywanych przez Becketta, owocuje niespodziewaną nagrodą. Następnie Paryż: przypadkowe odkrycie tajnego adresu samotnika Becketta i jego skrzynki pocztowej, wreszcie spotkanie z nim (w towarzystwie Haliny Mikołajskiej, pierwszej polskiej Winnie ze "Szczęśliwych dni"). 

Libera widzi go "przez szybę drzwi wejściowych, które popychał przed sobą... w rozpiętym lekkim kożuchu trzy-czwarte, bez nakrycia głowy, wolnym, dziwnym krokiem, jakby sunąc na łyżwach, skierował się do sali Café Francais". W tej jednej sekwencji - zapisie długiej rozmowy, raz po raz, jak to u Becketta, grzęznącej w milczeniu - Libera zdobywa się na dystans wobec samego siebie. Oddaje nam swój mit - wciąż nie mogąc się z nim rozstać. Ale o tym, jaki był sam Beckett, nie dowiemy się prawie nic.

Tadeusz Sobolewski
Gazeta Wyborcza
24 marca 2009
Portrety
Samuel Beckett

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia