Z boku słów

"Romeo i Julia" - reż. Marcin Hycnar - Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Niestety, słowa są jedyną materią świata „Romea i Julii". W każdym razie materią taką, od której trzeba zacząć i na której należy kończyć. Inaczej bowiem radość i ból dzieci z Werony obraca się w coś na podobieństwo widokówki, którą Hela z klasy Vc wysłała z wakacji do Krzysia z klasy IVd, gdyż kocha go na zabój i chce z nim chodzić.

Skąd ta letniość? Czemu dwa, trzy dni po wieczorze, kiedy się w Teatrze Słowackiego w Krakowie przez trzy godziny z dużym okładem oglądało i słuchało „Romea i Julię" w reżyserii Marcina Hycnara, na powierzchnię pamięci wyłazi letniość właśnie, i jeszcze ten uporczywy smak, przywodzący na myśl smak potraw porządnych wprawdzie, sycących, obszernych oraz, jak to się powiada, bogatych, lecz i monotonnych dla podniebień? Przecież gdy się na widowni siedziało, na pierwszy rzut oka i na pierwsze strzygnięcie uchem świat Hycnara nie wydawał się być ani letni, ani monotonny. Więc?

Nic z letniości nie miały w sobie barwy i kształty. Fatałaszki – te z epoki, jak i te współczesne fatałaszki, dżinsy, koszulki polo oraz inne adidasy, te nowoczesne fatałaszki, co nagle, w prędkich scenach przebieranek, spod fatałaszków wiekowych, muzealnych jakby wyskakiwały, zlepiając tym samym odległe epoki – wszystkie fatałaszki w kolorach ciepłych, bardzo ciepłych, gorących nawet, i wyjętych chyba z całego widma światła. Z tyłu sceny ściana luster, w której wciąż otwierały się i zamykały zwierciadlane drzwi i okna, na parterze i na pierwszym piętrze, ściana odbijająca całą migotliwą widownię, z prędkością światła przenosząca zasłuchane główki naszej epoki językowych beknięć w zawrotną pajęczynę słów, którą Szekspir prządł z grubsza cztery stulecia temu. Dużo ruchu smug sunących z reflektorów, więc żadnych szans na monotonię scenicznych krajobrazów. I to samo z melodiami – wiele ich, może dziesięć, albo nawet trzynaście, i każda z innej parafii. I podobnie z pląsami – są dworskie, omszałe, powiedzmy sobie amatorsko, że menuety, lecz też skaczą do oczu kawałki dynamicznej gimnastyki dyskotekowej. I nie inaczej z resztą gestów. Bieganie bądź dynamiczne marsze na scenie, na galerii na pierwszym piętrze lustrzanej ściany i na ścieżkach między rzędami widowni, do tego skoki w ciemność jednej z lóż parteru i pokaz szermierki. Tak, żadnych szans na monotonię. Wreszcie – bohaterowie! Menażeria figur przeróżnych, z których właściwie żadna nie była sama w sobie ani letnia, ani monotonna.

Książę Werony (Tomasz Wysocki), długi, nieusuwalnie skacowany, łysy singiel, który ma dudniącą studnię w gardle, tyleż władca, co zblazowany, jak by rzekł klasyk, „krążownik niewieścich wyr", który palące sprawy Werony ma w istocie tam, dokładnie tam, gdzie poza flaszką i regularnym łomotem pod pierzynami ma absolutnie wszystko.

Pan Capuletti (nadzwyczajnie smakowity Marcin Kuźmiński). Ot, mieszczuch-buraczek, wiecznie rozwrzeszczana, mentalna rzepa we wsiowej koszulinie polo, buraczek, którego łapy – kiedy tylko zjawi się w jego pobliżu jego małżonka (Agnieszka Judycka), ta od wieków przezeń nie tknięta, śmiertelnie nudząca go postać, co kij połknęła – niczym motyle fruną ku przaśnej, pyskatej służącej Marcie (Karolina Kamińska), by ją gdzieś w ciemnym kącie kolejny raz skutecznie nakłonić do grzesznej pochopności.

Pan Montecchi (Tomasz Augustynowicz) i Pani Montecchi (Marta Konarska) – odwrotność Capulettich. Dobre, dobroduszne ślimaczki. Nawet jak podnoszą głos, nawet jak coś ich z nerwów wyprowadza, przeraża lub raduje – zawsze mają uszy położone po sobie. Słowem – szlag ich trafia, owszem, lecz wyłącznie z umiarem, taktownie.

Parys (Rafał Szumera) – młodzian z miękkimi nadgarstkami i wielkim, białym pluszowym misiem, z którym pod pachą paraduje dzielnie, bo ma pewność, że mu miś wzmaga wrodzoną delikatność duszy i skóry alabastrowej. Jeszcze dynamiczny, gigantyczny Tybald (Antoni Milancej), i diabelnie szyderczy, w sprawach miłości nie mający złudzeń, porywczy Merkucjo (Marcin Sianko), i wiecznie wszystkim przerażony tenorek Benvolio (Daniel Malcher), i Brat Jan (Rafał Sadowski), który nie dostarczy fundamentalnego listu przed oczy Romea, ostatnie ogniwo w łańcuchu gestów, co miały ocalić dzieci – Romea (Marcin Wojciechowski) i Julię (Ewa Jakubowicz) – a skończyły się trupami dzieci. No i wreszcie ten, który jest zawsze obok buczącej menażerii figur, gdyż wie więcej niż one. Ojciec Laurenty (Grzegorz Mielczarek), franciszkanin subtelnie cyniczny, zakonnik bez złudzeń i o oczach zmęczonych dobroduszną naiwnością świata. Lis, niczym ten legendarny kardynał na dworze króla francuskiego, wielki lis, który wie, że w ostatecznym rachunku nic nie da się zrobić. Sekundę przed chwilą, w której wręczy Julii flakon z ziołami, co pozwolą jej udawać śmierć, odwróci się do Julii plecami i dyskretnym ruchem zetrze z flakonu własne odciski palców. Bo wie, że wyroki boskie boskimi wyrokami, lecz wie także, zdaje się wiedzieć, co rzekł Beckett: Jesteśmy na Ziemi, na to rady nie ma!

Oni zatem, papuzia, migotliwa menażeria figur przeróżnych, temperamentów, nastrojów, głosów. Ich biegi, marsze, gesty i skoki, ich zmieniające się fatałaszki, ich szepty i krzyki, wirujące światła nad ich głowami i wirująca w ich uszach muzyka z wielu epok i miejsc. Zdawać by się mogło, że wszystko to szans żadnych nie daje na letniość i na monotonię – skąd więc letniość, skąd monotonia? Nie do końca finezyjnie, odrobinę zbyt mechanicznie Hycnar zlepił tysiąc tych migotliwych ingrediencji? Zbyt wiele ich stworzył, by zdołać ulepić z nich kulę spójną bez reszty? Trzeba poczekać, trzeba czasu, bo w teatrze tak bywa, ze świeżość, każda świeżość wymaga czasu, by się spiąć, ujednolicić, okrzepnąć i być na starość opowieścią o wiele żywszą niż na kilku początkowych seansach? Być może. Ale jest coś jeszcze, inna drzazga. Słowa. I żebyż to były tylko słowa! To są słowa Williama Szekspira.

Thomas Stearns Eliot zapytał: „Czy Szekspir myślał w ogóle?". I odpowiedział bez litości: „Zajęty był przemienianiem ludzkich postępków w poezję". W „Pamięci Szekspira" Borgesa, opowiadaniu, do którego nigdy nie przestanę wracać, bohater obdarowany został nagle tą pamięcią właśnie. Rzekł wtedy: „Było to tak, jakby podarowano mi morze". Którejś nocy bezsennej, albo któregoś dnia, kiedy „podchwycił chrapliwe 'r' i otwarte samogłoski z szesnastego stulecia", pojął istotę. Że nieogarnione światy Szekspira są zrobione z „rozległych wersów", z niczego więcej, z niczego mniej. Że „wspaniałość metafor jest bardziej słuchowa niż obrazowa". Że „księżyc dla Szekspira był nie tyle księżycem, ile Dianą, i nie tyle Dianą, ile owym mrocznym, zwlekającym słowem – moon". Pojął, że „wściekłość i wrzask Makbeta" istnieje tylko wtedy, kiedy na scenie pozwoli się słowom Szekspira wściekać się i wrzeszczeć tak, jak wściekały się i wrzeszczały w chwili, kiedy Szekspir je pisał. To samo z kruchą radością dzieci z Werony i z głupotą ich ojców i matek. Nie inaczej z nieuchronnym z bólem dzieci z Werony i w finale z bólem żywych nad małymi trupami w krypcie.

Przez to wszystko nie sugeruję, że aktorzy Hycnara obrócili słowa „Romea i Julii" w bełkot jakiś, w papier, fiasko. Nie. Sugeruję jedynie, że byli cokolwiek obok słów – całkiem jak ja byłbym, gdyby mi przyszło publicznie recytować „Zdrowaś Mario...", modlitwę, którą mam od dziecka wykutą na blachę, na amen. Czyżby nie wierzyli? Jedno pewne - budowali te swoje smakowite, czasem zabawne, czasem mięsiste etiudy, wybornie bawili się gestami i minami, biegali, chodzili i zmieniali fatałaszki, lecz z wielu z nich, nie ze wszystkich, słowa wypadały na świat trochę tak, jak w znanym porzekadle coś komuś z rękawa wypada lekko, łatwo i przyjemnie, lecz z dala od nerwowych włókien. Mówili, jak by przekonani byli, że słowa „Romea i Julii" są, owszem, istotnym, ale dopiero siódmym lub jedenastym składnikiem świata „Romea i Julii". Niestety, słowa są jedyną materią świata „Romea i Julii". W każdym razie materią taką, od której trzeba zacząć i na której należy kończyć. Inaczej bowiem radość i ból dzieci z Werony obraca się w coś na podobieństwo widokówki, którą Hela z klasy Vc wysłała z wakacji do Krzysia z klasy IVd, gdyż kocha go na zabój i chce z nim chodzić. Rzecz jasna, seans Hycnara jest bardzo daleko, całe sto kilometrów od takiej marności. Po dwóch, trzech dniach zostaje jednak po nim na powierzchni pamięci letniość. I posmak dania dyskretnie monotonnego.

Paweł Głowacki
Polskie Radio Dwójka
16 października 2015
Portrety
Marcin Hycnar

Książka tygodnia

Wyklęty lud ziemi
Wydawnictwo Karakter
Fanon Frantz

Trailer tygodnia

Wodzirej
Marcin Liber
Premiera "Wodzireja" w sobotę (8.03) ...