Z Koriolanem droga przez mękę

"Tragedia Coriolanusa" - reż. Marta Streker - Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu

Nie wiem, czy Marta Streker, która zadebiutowała jako reżyserka "Tragedią Coriolanusa" na kaliskiej scenie, sama wybrała sobie tytuł ten tytuł, czy może uległa czyjejś sugestii. Tak, czy siak sztuka ją przerosła - koncepcyjnie i dramaturgicznie. I gdyby nie kreatywność Lecha Wierzbowskiego, tytułowego Coriolanusa, publiczność nie dotrwałaby do końca spektaklu.

"Tragedia Coriolanusa", to bodaj najrzadziej wystawiana sztuka Szekspira. Powodów jest kilka, jednym z nich - trudny, wielowątkowy tekst, którego zrozumienie wymaga od odbiorcy nie lada skupienia. Sążniste monologi, pełne są aluzji, przeskoków myślowych i odwołania do kultury i dziejów starożytnego Rzymu.

Główny bohater, Gnejusz Marcjusz był legendarnym rzymskim wodzem. W 493 roku p.n.e. Rzymianie pod jego wodzą zdobyli miasto Corioli (należące do Wolsków, plemienia italijskiego, które zamieszkiwało południową część Lacjum), stąd wziął się jego przydomek - Coriolanus. Zasłynął jako przeciwnik praw politycznych dla plebejuszy, domagał się cofnięcia wobec nich dotychczasowych ustępstw. Trybuni uznali go za zdrajcę i skazali na banicję. Koriolan ucieka do Wolsków, do pokonanego wcześniej Aufidiusza (ich naczelnika) i oferuje pomoc w zdobyciu Rzymu. Aufidiuszowi plan się podoba, pozwala Koriolanowi poprowadzić swoje wojska. Czujący zagrożenie trybuni rzymscy próbują przekonać Gnejusza Marcjusza do odstąpienia od miasta, godzą się na skasowanie ciążącego na nim wyroku. Senat dwukrotnie wysyła do niego poselstwo - bez skutku. Koriolan stawia warunki, które im uwłaczają. Zdesperowani Rzymianie wysyłają do obozu Volumnię, jego matkę, która ma wynegocjować pokój i odstąpienie wojsk od Rzymu. Misja matki kończy się powodzeniem, Rzym zostaje uratowany, wojsko wycofane, ale jednocześnie jest wyrokiem na syna. Zdradę wobec Wolsków Koriolan przypłaca życiem.

Tyle o treści dramatu, w wielkim encyklopedycznym skrócie. "Tragedia Coriolanusa" zanurzona jest w politycznych rozgrywkach tamtego czasu, jeśli mamy potraktować ją bardziej uniwersalnie - jako rzecz o władzy w różnych jej odmianach, zemście i zdradzie, musimy rozumieć, o co w dramacie chodzi, tylko wtedy ma sens snucie ponadczasowych rozważań. "Tragedia Coriolanusa", to nie "Hamlet", choć w obu przypadkach istotna dla dramatu jest relacja między synem, a matką. Nie można zakładać, że każdy widz zetknął się z tym dramatem przynajmniej raz (tak, jak z "Hamletem"). I to jeden z błędów reżyserki, która najwyraźniej przyjęła założenie, że wszyscy znają "Tragedię". Tak samo błędna wydaje się w tym przypadku teza, że dobry tekst sam się na scenie wybroni. Nie wybroni! Aktorzy po kolei wygłaszają ze sceny sążniste monologi, na ogół stojąc bez ruchu, żadnych napięć, dramaturgia leży (co robił dramaturg, Konrad Hetel?).

Akcję na scenie budują co najwyżej pracownicy techniczni teatru, co rusz przestawiając ruchome schody, tworzące główny element scenografii (fajny zresztą). To oni skupiają uwagę widzów, którzy bardzo szybko wyłączają się ze słuchania "sadzonych" koturnowo monologów. Aż żal, że reżyserka nie pociągnęła tematu teatralnej kuchni, takich kulis powstawania spektaklu. Te kilka scen aktorów z egzemplarzami, prywatne zawołanie koleżanki (Ewy Kibler, grającej Sicinę), czy w ostatniej scenie spektaklu - Lecha (Wierzbowskiego, tytułowego Coriolanusa) to ledwo zalążek, za mało, żeby mówić o konsekwentnym przełamaniu deklamacyjnego nadęcia. Szkoda, być może byłby to klucz do zbudowania dramaturgii spektaklu. Niestety, ze sceny wieje nudą, monotonię wygłaszanych kwestii pogłębia jeszcze muzyka, sama w sobie ciekawa, szczególnie w partiach wiolonczeli, nie tworząca jednak żadnej przeciwwagi dla marazmu scenicznego. Miałam wrażenie, jakbym uczestniczyła w jakiejś szeregowej próbie, podczas której tworzy się dopiero ostateczny kształt przedstawienia. Chaos, brak konsekwencji, aktorzy, jak dzieci we mgle. Jedynie Lech Wierzbowski, aktor z dużym scenicznym doświadczeniem, umiał zbudować swoją rolę konsekwentnie na pęknięciu - jego pełen pychy wódz, co pewien czas bierze swoją pychę w nawias, mruga okiem do widza, w pełni świadomy swojej przesadnej koturnowości, zdystansowany do przesadnie pompatycznych wypowiedzi. Patos umie przełamać komizmem. Wprowadza w dramat to, o czym Szekspir zapomniał. "Tragedia Coriolanusa" w przeciwieństwie bowiem do "Hamleta" pozbawiona jest całkowicie komizmu. Lech Wierzbowski sprawdza na scenie, co by było, gdyby takie elementy komediowe w sztuce się znalazły. Jako jedyny zbudował swoją rolę za pomocą bogatych, różnorodnych barw. To jego spektakl.

Nie udało się zbudować ciekawych ról innym aktorom, ale to nie do końca ich wina. Sądzę, że to wynik małego doświadczenia reżyserki w pracy z aktorami. Stąd nieumiejętność pokazania im konkretnej drogi, konkretnych barw, jakimi mają budować swoją postać. To z kolei wynika z faktu, że nie do końca wiedziała, o czym robi przedstawienie. A aktor musi mieć konkret, szczególnie na początku swojej scenicznej drogi (choć, jak się okazuje nie tylko). Grupka młodych aktorów (Obywateli Rzymu) próbuje coś kombinować po swojemu, ale nie bardzo ma się na czym oprzeć. Inni aktorzy wybrali bezpieczną opcję grania Szekspira z zadęciem- Bożena Remelska jako Volumnia (matka Coriolanusa) osiąga apogeum czystego patosu. Trochę mniej pompatyczna jest Ewa Kibler jako Sicina, za to Michał Wierzbicki jako Aufidius poszedł w przeciwną stronę - nonszalancji, momentami wręcz błazenady.

Spektakl trwa ponad dwie godziny i zmusza widza do ostrej walki ze znużeniem i sennością. Gdyby nie znakomita robota oświetleniowca (wielkie brawa dla Artura Siennickiego!) i świetne kostiumy (Julia Kosmynka), zaznaczające delikatnymi akcentami czas i miejsce dramatu - przedstawienie umarłoby w piętnastej minucie. Sam Coriolanus nie jest go w stanie pociągnąć. Jeśli jest jakaś dramaturgia w kaliskiej inscenizacji "Tragedii Coriolanusa", to jedynie w obrazach.

Pierwsza znana inscenizacja "Tragedii" odbyła się w 1682 roku, wyreżyserował ją angielski poeta Nahum Tate (ten, który cieszył się niechlubną sławą napisania kilku sztuk Szekspira od nowa), a scena spływała krwią. Nie wiemy, czy był to spektakl dobry, ani jak reagowała publiczność. Późniejsze realizacje, z początków XVIII wieku, bardzo szybko schodziły z afisza. Taki sam los spotykał "Tragedię " w XIX i XX wieku, przynajmniej w Polsce. Do 2011 roku odbyło się zaledwie 9 premier tego tytułu w polskich teatrach, jeden raz zobaczyliśmy "Koriolana" w Teatrze Telewizji (w 1995 roku), z Andrzejem Sewerynem w głównej roli (reż. Mirosław Bork, polonista z pierwszego wykształcenia). Tak sobie myślę - może warto do trudnych tytułów dojrzewać, nawet wtedy, gdy jest się bardzo zdolnym, a taką osobą jest niewątpliwie Marta Streker.

Teatr im. W. Bogusławskiego w Kaliszu, William Szekspir "Tragedia Coriolanusa", reż. Marta Streker.

Premiera 15 października. Najbliższe przedstawienia: 21 października o godz. 11, 22 października o godz. 19 i 23 października o godz. 18 (Duża Scena).

Iwona Torbicka
www.kulturaupodstaw.pl
20 października 2016
Portrety
Marta Streker

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...