Z samych siebie się śmiejecie

"Ich czworo" - reż. Jerzy Stuhr - Teatr Polonia w Warszawie

"Co to się panie porobiło na tym świecie?!" Tym pytaniem zadawanym w zamierzchłej epoce przez jednego z artystów kabaretowych, można podsumować sytuację w warszawskich teatrach. Kiedyś było tak: widz chciał obejrzeć dobrą, tradycyjną, rzetelną sztukę, w której występują najlepsi aktorzy, to szedł do któregoś z wielu "państwowych" teatrów. A jeżeli miał ochotę zaszaleć, poeksperymentować, poznać najnowsze, czy wręcz undergroundowe trendy, to wybierał placówki o mniej oficjalnym charakterze.

W tej chwili w Warszawie, w "publicznych" teatrach, czy to państwowych, czy samorządowych, czy marszałkowskich, ze świecą trzeba szukać tradycyjnego spektaklu, który opierałby się na znakomitym, nie poszatkowanym tekście, podawanym ze sceny w nienagannej polszczyźnie i który zagrany byłby przez AKTORÓW. W teatrach, które przez całe dekady były ostoją sztuki przez duże S, królują "nowe zrozumienie", "współczesne interpretacje", "autorskie [czyli reżyserskie] odczytane tekstu", itd.

O sposobie podawania tekstu, czyli poprawnej wymowie i czystej polszczyźnie, z wrodzonego miłosierdzia zmilczę.

Co do gry aktorskiej, coraz częściej zdaje się, obowiązywać odwrócona kolejność naturalnego porządku, tzn. nie ta naturalna: z teatru do TV, ale ta celebrycka: od seriali telewizyjnych, na deski sceniczne.

Żeby nie było niejasności. Wśród teatrów finansowanych ze środków publicznych, też są placówki na najwyższym poziomie, do których zawsze warto pójść "w ciemno" ze świadomością, że czas spędzony w nich nie będzie czasem straconym.

Ale całe szczęście, że w Warszawie są również inne teatry - prywatne. Jeszcze nie tak dawno, to one oferowały ten dreszczyk emocji z pogranicza owocu zakazanego. Jakaś awangarda, jakieś nowatorskie pomysły (które nie zawsze były trafione), jakiś ferment twórczy i kreatywność, łączenia multimedialne itd. Jednak coraz częściej widz spragniony tradycyjnego teatru bazującego na znakomitej grze aktorskiej, znajduje go właśnie w tych prywatnych placówkach.

Jednym z przykładów na prawdziwość powyższej tezy jest Teatr Polonia. Ulokowany w miejscu od dziesięcioleci kojarzonym z kulturą: (kino Polonia, a następnie Iluzjon), wymyślony, stworzony i prowadzony przez Krystynę Jandę ( i jej przedwcześnie zmarłego męża Edwarda Kosińskiego), z powodu ograniczeń powierzchni, nie porywa się na wielkie inscenizacje, ale to co robi wystarcza na słowa uznania od widzów. Zresztą jak wiadomo, publiczność głosuje nogami, a w środowy, późny wieczór, duża widownia teatru zapełniona była do ostatniego miejsca. I nic w tym dziwnego, bo Teatr Polonia systematycznie oswaja warszawską publiczność ze świadomością, że jest miejscem gdzie zawsze można obejrzeć markowe przedstawienie.

Przyznaję, że miałem pewne obawy przed pójściem na ten spektakl, bo co prawda reżyser i aktorzy znakomici, ale autorka - Gabriela Zapolska napisała tę sztukę w 1907 roku! I w tym samym roku została ona wystawiona po raz pierwszy, we Lwowie, a ja od czasów szkolnych nie zaliczam się do fanatyków twórczości p. Gabrieli, dodatkowo akcja, jak wiadomo, jest mało porywająca, dotyczy spraw rodzinnych i męsko-damskich, w rodzinie mieszczańskiej, galicyjskiego miasta, na samym początku XIX w.

W ciągu tych 107 lat istnienia i grania na scenach, sztuka została już przeanalizowana na wszystkie możliwe sposoby. Tak samo zachowania i postępowanie głównych bohaterów: Męża, Żony, Dziecka, Kochanka, Wdowy, Szwaczki, więc nie będę zagłębiał się w te psychoanalizy. Jednak oglądając sztukę i rozmawiając po jej zakończeniu, naszła mnie teka refleksja, że bardzo ciekawe byłoby prześledzenie nie tyle zachowań poszczególnych postaci, ale zmian w odbiorze i ocenie ich zachowań. Przecież, w momencie powstawania, sztuka była mocno skandalizująca, bo jakże to; w tradycyjnym, mieszczańskim Lwowie, w tzw. profesorskiej rodzinie, której głowa rodziny [Mąż] cieszy się ogólnym poważaniem i szacunkiem, w domu jest terroryzowany i poniewierany przez babę potwora [Żona] i to na oczach małoletniej jedynaczki [Dziecko]! Dodatkowo Żona wcale nie ukrywa swojego związku z dużo młodszym, za to przystojniejszym od profesora Kochankiem. We Lwowie?! Na salonach?! W sposób, który czyni sprawę tajemnicą Poliszynela?! Żona Profesora i matka jego córki?! TAKIE rzeczy?! ZGROZA!!!

Ale w kilka lat po lwowskiej premierze wybuchła I wojna światowa. Polska odzyskała niepodległość, a kobiety zdecydowanie poszerzyły swoje swobody Nastąpił okres międzywojenny, cudowne tzw. "lata dwudzieste - lata trzydzieste", z kilkoma rewolucjami, w tym społeczną i obyczajową. A później wybuchła II wojna światowa, a po jej zakończeniu zmiany zaczęły następować w takim tempie, że rzadko która sztuka teatralna, czy film bulwersujący dziś, jutro też wzbudzał jakieś emocje, a jeżeli już, to uśmiech w rodzaju: "I to naprawdę mogło kogoś gorszyć, czy bulwersować?" W drugiej połowie XX w. pojawiły się dzieci kwiaty, rewolucja seksualna, otwarcie granic, powszechna edukacja, rozwój medycyny i profilaktyki, a wreszcie największa z rewolucji - Internet!

A tu, w Teatrze Polonia - Gabriela Zapolska! Biję się w pierś i głośno odwołuję swoje wcześniejsze zastrzeżenia. Jerzy Stuhr [reżyser] i Krystyna Janda [szefowa Teatru], dokonali znakomitego wyboru! Ten tekst ŻYJE! Te problemy, są naszymi problemami. Zdarzenia, które oglądamy i o których słyszymy ze sceny, są zdarzeniami dziejącymi się tu i teraz! Wstrząsające wrażenie robi fakt uzmysłowienia sobie, że 107 lat temu Matka zostawiła swoją córkę w pojeździe [dorożce] i..... zajęła się sobą. Akurat w dniu grania Ich czworo, Polska "żyła" sprawą zostawienia przez ojca, w pojeździe [samochodzie], na 8 godz., malutkiej córeczki. Różnica między dawnymi a nowymi laty była taka, że u Zapolskiej pazerny dorożkarz upominając się o swoje "postojowe" odstawił dziecko do mieszkania, a w roku 2014 zabrakło dorożkarza i pozostawienie skończyło się tragedią. Zmieniły się narzędzia ale zachowania niejednej Mamunci i niejednego Tatuncia już nie. I to właśnie jest chyba najważniejszym przesłaniem tego spektaklu, ta jakaś tajemnica ludzkości, ta niezmienność zachowań. Mijają epoki, zmieniają się gadgety, którymi posługujemy się ale czy używamy maczugi, dzidy, łuku, muszkietu, kałasznikowa, czy guzika atomowego, robimy to przeciwko drugiemu człowiekowi. Niestety, jak pokazuje przykład Ich czworo, nie lepiej jest również na gruncie rodzinnym. Lata płyną, niby coraz bardziej cywilizujemy się, jak grzyby po deszczu powstają poradnie psychiatryczne, coraz więcej jest kozetek w gabinetach psychoanalitycznych, a problemy międzyludzkie, rodzinne, czy męsko-damskie, pozostają takie same. Jest ona, on, jeszcze jeden on, jeszcze jedna ona, a dodatkowo "zaplątane" w to wszystko dzieci. Nihil novi. Smutne!

Te smutne konstatacje dotyczą wyłącznie refleksji historyczno-filozoficznych. Tym, którzy ich nie mieli, pozostało delektowanie się wrażeniami czysto artystycznymi. A te były na bardzo wysokim poziomie. Bo nie można nie docenić tego, że Teatr Polonia oferuje prawdziwy, tradycyjny, nie udziwniony spektakl. I tu ponowne słowa uznania dla Jerzego Stuhra za dobór obsady. On sam (w podwójnej roli Męża i komentatora, [w oryginale - postać Mandragory]), jak zawsze bez zarzutu. Natomiast Tomasz Kot (Kochanek), oraz trzy panie: Sonia Bohosiewicz (Żona); Renata Dancewicz (Wdowa); Iza Kuna (Szwaczka), dają koncert gry, do tego stopnia, że w ogóle nie zauważa się upływu czasu i wydaje się, że przerwa następuje chwilkę po rozpoczęciu, a koniec nadchodzi też zdecydowanie za szybko.

Prawdziwy, dobry spektakl, z oszczędną ale funkcjonalną dekoracją, stanowiącą przyjazną dla oka scenografię, bardzo dobrymi, nie udziwnionymi kostiumami, znakomicie ustawionymi światłami. Tak, wiem, to dziś nie jest modne, ale trochę śmieszna jest ta pogoń za nowoczesnością spotykana w pokoleniu korporacyjnym, ubierającym się w mundurki i zachowującym jak jeden wielki klon. A poza tym bardzo dobrze jest, gdy w centrum Londynu spotyka się angielskiego gentelmana w kapeluszu, z czarnym parasolem, nawet wtedy gdy deszcz nie pada. Więc taki tradycyjny teatr też ma rację bytu i nie odmawiajmy mu prawa do istnienia.

W Ich czworo, ostatnie zdanie u Zapolskiej brzmi:

[ Szara zasłona powoli się zasuwa]. MANDRAGORA - Tragedią ludzi czworga - to była dusza moja - ta cząstka głupia duszy, która wzbudziła śmiech! ... wasz śmiech! wasz śmiech! ...

W spektaklu tę kwestię wypowiada Stuhr, wychodząc z sali wejściem dla publiczności. Brzmi znajomo? Proszę oto pierwowzór: Z czego się śmiejecie? Z siebie samych się śmiejecie! Nikołaj Gogol: Rewizor [ 1836 r.]

Bo to jest wartość tego spektaklu: niby dwie godziny śmiechu ale im bliżej końca tym coraz więcej lampek zapala się w głowie.

Krzysztof Stopczyk
http://kulturalnie.waw.pl
26 czerwca 2014

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia