Z teatrem bywa, jak z Kościołem. Nikt nie mówi na głos

Rozmowa z Jolantą Janiczak

— Studenci, aktorzy i aktorki, biorą tabletki, bo boją się spotkania z jakimś reżyserem, pedagogiem. Albo dlatego, że cię gnoi, nawet bije dla twojego dobra, żeby cię otworzyć albo faworyzuje zdolnych i ostentacyjne pomija tych, uznanych za mniej zdolnych. Jest też tzw. uodpornianie, czyli ośmieszanie, upokarzanie, wskazywanie wad urody: krótkie nogi, końska twarz, pospolity wygląd halabardzisty, krótka szyja, uroda radiowa, pusta, jak stodoła... Gdybym przeszła taką edukację, pewnie szybko zostałabym alkoholiczką lub lekomanką — mówi nominowana do O!Lśnień dramaturżka Jolanta Janiczak.

- Po nominowanym w plebiscycie O!Lśnienia spektaklu "I tak nikt mi nie uwierzy", dramaturżka Jolanta Janiczak i reżyser Wiktor Rubin zajęli się historią rodziny Kennedych
- Młoda, atrakcyjna dziewczyna zmieniła się w bełkoczącą, niemogącą zrobić samodzielnie paru kroków kobietę. Przez 22 lata nikt z rodziny jej nie odwiedził — mówi autorka o Rosemary Kennedy, wokół której koncentruje się przedstawienie
- Janiczak, która znaczną część swojej twórczości poświęca tematom kobiet i wykluczenia, odnosi się do sprawy protestów i aborcji: — - - -- - Słyszeliśmy: "czarownice", "młodociane prostytutki", "same się proszą o gwałt". Barbarze Zdunk dosłownie pokazano jej miejsce
- W rozmowie pojawia się temat nagości i przemocowych zachowań w teatrze, głośny ostatnio za sprawą oskarżanego o nadużycia Pawła Passiniego. — W różnych teatrach w Polsce widuję straumatyzowanych ludzi — mówi Janiczak
- Z teatrem bywa, jak z Kościołem. Zaangażowani katolicy mówią: występujesz przeciwko swoim, ośmieszasz nas, plujesz na swoje gniazdo — ocenia

Rozmawiamy tuż przed premierą spektaklu "Klątwa rodziny Kennedych", zaplanowaną na sobotę, 27 lutego w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach.

Dawid Dudko: Po "Joannie Szalonej", "Carycy Katarzynie", "Hrabinie Batory" i "Rasputinie" znowu przyjeżdżacie z Wiktorem Rubinem do Kielc, tego owianego niezbyt dobrą sławą miasta.

Jolanta Janiczak* - (śmiech) Właściwe tu zaczynałam moją pisarską drogę, dla teatru w Kielcach napisałam mój drugi tekst "Joanna Szalona". Tak zaczęła się piękna, prawie dziesięcioletnia przygoda z Teatrem Żeromskiego i z miastem, które przez te lata też się zmieniło - mniej pustostanów, deweloperka szaleje, powstają różnokolorowe bloki... To miasto ma klimat, niby jest niebezpieczne, choć codziennie biegam minimum dziesięć kilometrów i nigdy nic niepokojącego mnie nie spotkało. Jest tu dobre powietrze, jest zielono, nie ma za wiele rozrywek, można się skupić na pracy, na teatrze. Sam teatr ulokowany przy ul. Sienkiewicza, która jest jak Piotrowska w Łodzi, jest ulicą centrum.
Kielczanie kochają teatr, są super wdzięcznymi widzami, tłumnie chodzą do teatru, celebrują kolejne premiery, są otwarci na różne estetyki, formy, mam poczucie że są nawet dumni z sukcesów teatru. Jak jeździliśmy na festiwale z "Joanną" i "Carycą" byli tacy widzowie, którzy jeździli do tych wszystkich miast, by nam kibicować.
Kielce są też miastem przeróżnych pomników, różnych muzyków, pisarzy, działaczy społecznych, często nieznanych szerszej publiczności. My też w związku z naszą premierą poświęconą Rosemary Kennedy postanowiliśmy dodać Kielcom pomnik. Ale nie w parku czy przy głównej ulicy, a na parkingu na Placu Wolności. Pomnik Rosemary Kennedy, siostry Johna F. Kennediego wymyślił i zaprojektował Łukasz Surowiec, współpracujący z nami jako scenograf - artysta sztuk wizualnych, który zajmuje się w swojej pracy bezdomnością i różnymi formami wykluczeń. Pomnik Rosemary, przedstawiający postać na łóżku, która chowa się pod kołdrą, ustawiony na parkingu wśród samochodów, poświęcony jest tym, którzy z powodu różnych zaburzeń, niedomagań psychicznych i intelektualnych, niezdolności do bycia produktywnym, nie sprostali wymaganiom systemu, w jakim żyjemy, nie mają gdzie się podziać, dokąd wrócić. Mam na dzieje, że ten pomnik zostanie tu na zawsze, póki co na pewno przez miesiąc.

Gdybym miał zapowiedzieć cię jednym zdaniem, powiedziałbym: od lat pisze o tym, o czym dziś mówi cała Polska.

- (śmiech) Trochę tak znowu wyszło. Jak z naszymi "Żonami stanu, dziwkami rewolucji...", które pisałam jakieś pięć miesięcy przed czarnymi protestami w 2016 r. dla Teatru Polskiego w Bydgoszczy. Zupełnie nie spodziewałam się że na końcu spektaklu, kiedy aktorka poprosi widzów, by wzięli transparenty z hasłami z protestów i zaproponuje, żeby wyszli z nią na ulicę, oni to faktycznie zrobią i całe sale teatralne będą wychodziły z transparentami z różnych teatrów w Polsce. W tym czasie mniej więcej zaczynały się w Polsce pierwsze wielkie protesty kobiet, po próbie zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Spektakl "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" dotyczył szeroko pojętej walki kobiet o swoje prawa podczas rewolucji francuskiej, której przywódcy również kazali kobietom poczekać, czekać i czekać. Twierdzili, że wielka rewolucja to nie czas na kobiece postulaty, że może kiedyś, może później. Dziś po tylu latach nadal protestujemy, przeszłość staje się boleśnie aktualna. Wiele z postulatów, o które upominały się kobiety podczas rewolucji francuskiej nadal nie jest spełnionych.

Twierdzili, że wielka rewolucja to nie czas na kobiece postulaty, że może kiedyś, może później. Dziś po tylu latach nadal protestujemy, przeszłość staje się boleśnie aktualna

Kolejny przypadek, kiedy niejako przewidzieliście wydarzenia wokół najliczniejszych, jak do tej pory, protestów kobiet, to nominowany do O!Lśnień "I tak nikt mi nie uwierzy" o "ostatniej czarownicy Europy". Premiera była w czerwcu, zanim na ulicach pojawiły się tłumy protestujących przeciw decyzji Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej.

- Smutne i straszne jest to, że te wszystkie określenia, jakimi opisywano nieposłuszeństwo, niepodporządkowanie męskiemu porządkowi a przez to niewygodne kobiety w XIX w. i wcześniej, w październiku ożyły. Zresztą nigdy nie straciły na aktualności, tylko nie było takiego przyzwolenia do używania ich publicznie. A ostatniej jesieni z ust różnych zacofanych hierarchów, proboszczów, polityków, dziennikarzy, różnych postaci publicznych słyszeliśmy: "czarownice", "gorszycielki", "młodociane prostytutki", "same się proszą o gwałt", plus różne fantazje, co by z tymi "ulicznicami" należało zrobić, żeby im pokazać, gdzie jest ich miejsce. Jeśli chodzi o bohaterkę spektaklu "I tak mi nikt nie uwierzy" Barbarę Zdunk, właśnie jej dosłownie pokazano, że jej miejsce jest w celi, gdzie była setki razy gwałcona, potem litościwie i dyskretnie uduszona, a w końcu, ku uciesze tłumu, spalona na stosie.

I co sobie myślisz w takich momentach, jak dziś, ty, feministyczna pisarka, jak sama o sobie mówisz? Jesteś zmobilizowana do walki?

- Przede wszystkim w pisaniu i w pracy staram się walczyć z najpierw z mechanizmami, tendencjami patriarchalnymi, do których sama mogę mieć skłonności - poprzez wychowanie, sposób edukacji. Dalej mam w sobie zalążki różnych patriarchalnych odruchów, które staram się odkrywać, poddawać krytycznej analizie, żeby dokładnie poznać pozycję, z której startuję do walki. Czy przypadkiem sama nie powielam struktur zachowań, z jakimi walczę, wypełniając złą strukturę ideami, sprawami, które uważam za ważne, najważniejsze? Moja walka o prawa kobiet, o poszerzenia pola wolności, ekspresji, wyobraźni i wrażliwości wyraża się w pisaniu, w pracy w teatrze.

Oczywiście chodzę na protesty, choć dopiero w tym roku to chodzenie polubiłam, kiedy te protesty przestały być grzeczne, kiedy z naszych serc wypłynął zduszony wstydem i poczuciem winy gniew. Kiedy hasła protestu szczerze wyrażały to, co naprawdę czujemy do polityki i polityków partii rządzącej, nie eufemizmy, parasolki itp. Jednocześnie jestem coraz bardziej przerażona tym, że nie ma już z politycznymi oponentami miejsca na dialog, mówimy zupełnie innymi językami, jesteśmy totalnie podzieleni, mamy inne informacje, zaczynamy żyć w innej historii, w innych wydarzeniach.

Skutkiem tych podziałów wytworzonych przez partię rządzącą są rozpadające się przyjaźnie, rodziny, wieloletnie znajomości. I szczerze mówiąc nie wiem, jak walczyć, z kim? Staram się walczyć z językiem, którym nauczono mnie myśleć i czuć, którym jako kobieta istnieję w poczuciu winy, wstydzie, lęku, poczuciu bezsilności i nieważności. W języku zawarta jest nasza broń i nasze lekarstwo. W języku są podziały, pułapki, gotowe konstrukty, wrogowie, w który możemy włożyć swoje egzystencjalne lęki. Dobrym słowem jest aborcja, w języku jednych to zabieg medyczny, przerwanie ciąży, w drugim zamordowanie dziecka nienarodzonego. Te dwa światy muszą czy nie muszą się radykalnie wykluczać, są w stanie koegzystować bez wojny?

Staram się walczyć z językiem, którym nauczono mnie myśleć i czuć, którym jako kobieta istnieję w poczuciu winy, wstydzie, lęku, poczuciu bezsilności i nieważności

Po Barbarze Zdunk sięgasz po historię kolejnej wykluczonej.

Wykluczona z i przez najbardziej wpływową, majętną, wręcz, jak mawiano, królewską rodzinę Ameryki, z której wyszedł jeden z najwybitniejszych prezydentów Stanów Zjednoczonych, wielu polityków, ambasadorów. Wykluczoną z powodu opóźnienia w rozwoju intelektualnym, zaburzeń psychicznych, a może po prostu niższej niż reszta rodziny inteligencji. Nigdy nie pisałam z perspektywy osoby, którą nazywa się "głupią", "tępą", "opóźnioną", taką, co "nic nie łapie" i "nic z niej nie będzie", a w końcu stanowi problem dla ciężko wypracowanego wizerunku rodziny. I coś trzeba z tym zrobić.

Najwygodniej nazwać kogoś takiego niepełnosprawnym intelektualnie.

Nie wiadomo, czy Rosemary była niepełnosprawna intelektualnie, czy presja jaką wywierała na niej rodzina żeby wreszcie dogoniła swoje rodzeństwo, rówieśników wpędziła ją w stres, który mógł hamować jej rozwój. Senior Kennedy mówił "nie przybywaj na metę drugi, to się zupełnie nie liczy; jeśli nie dasz rady wygrać, lepiej nie bierz udziału w zawodach". Wychowanie w warunkach takiej presji może być dla wrażliwych osób bardzo destrukcyjne, w końcu zaczynają wierzyć że są do niczego, że nic nie mają do zaproponowania.

Rosemary Kennedy nigdy nie była pierwsza, nie nadążała, frustracje wyrażała atakami wściekłości. Rodzina robiła wszystko, by przyspieszyć jej rozwój poddając ją przeróżnym często niesprawdzonym kuracjom medycznym, psychologicznym, hormonalnym, których skutki, np. w postaci szybkiego dojrzewania, rodziły jeszcze więcej problemów. Kiedy do głosu doszła także seksualność dziewczyny i próby jej realizowania, ojciec był poważnie przerażony, że jej zachowanie zaszkodzi karierze synów, poddał ją zabiegowi lobotomii. Po tym zabiegu młoda, atrakcyjna dziewczyna zmieniła się w bełkoczącą, niemogącą zrobić samodzielnie paru kroków kobietę, do końca życia skazaną na opiekę innych. Spędziła 65 lat w zakładzie opiekuńczym prowadzonym przez zakonnice. Przez 22 lata nikt z rodziny jej nie odwiedził, ojciec nie odwiedził jej nigdy.

Rosemary Kennedy nigdy nie była pierwsza, nie nadążała. Młoda, atrakcyjna dziewczyna zmieniła się w bełkoczącą, niemogącą zrobić samodzielnie paru kroków kobietę

Poprzez Rosemary opowiadacie bardziej o historii czy o współczesności?

Przeszłość i teraźniejszość ciągle się przenikają, jesteśmy zbudowani z przeszłości, żeby zmieniać przyszłość potrzeba nam nowej przeszłości, tej zagrzebanej, nieopowiedzianej. Jeśli chodzi o rodzinę Kennedych, sposób, w jaki bronią swojego nieskazitelnego wizerunku przywodzi na myśl hipokryzję większości instytucji prawiących o moralności, etyce, prawach człowieka, począwszy od Kościoła katolickiego, skończywszy na naszych, nieraz wyglądających bardzo progresywnie, teatrach, uniwersytetach. Żeby utrzymać fasadę trzeba przykryć niewygodne sprawy, pozbyć się problematycznych jednostek, które naruszają porządek i obnażają słabości i błędy danego systemu. W przypadku Kennedych - niepodporządkowanej córki, niebędącej w stanie grać roli posłusznej, dobrze wychowanej, powściągliwej, kontrolującej swoje ciało panienki.

Dwa lata temu w rozmowie z Przemkiem Bollinem mówiłaś, że #metoo w Polsce się nie przyjęło.

Zaczyna się na szczęście przyjmować. Podziwiam wszystkie dziewczyny, które miały odwagę powiedzieć że były wykorzystywane, molestowane, nadużywane w miejscach pracy, nauki. Mam na myśli pracownice Teatru Bagatela, aktorki Teatru Gardzienice i studentki AST w Bytomiu. Mam nadzieję, że ich odwaga pociągnie za sobą kolejne osoby, które być może wciąż funkcjonują w układach, instytucjach, gdzie przemoc seksualna jest ukrywana i przemilczana. Zresztą nie tylko #metoo, ale inne formy przemocy instytucjonalnej też muszą zostać nazwane i wyeliminowanie. Mam na myśli pracę opartą na nadużywaniu władzy i pozycji, manipulowanie emocjami: lękiem, wstydem, poczuciem winy, wszelkiego rodzaju poniżanie. To też są przemocowe praktyki reżyserskie. Wiadomo o nich od zawsze, wiadomo, kto je stosuje, ale nikt nie mówi o nich na głos, bo zostanie uznany za frustrata, słabego aktora, itp. Istnieje też taktyka obierania kozła ofiarnego w zespole, na którym skupia się odpowiedzialność za ewentualne niepowodzenie artystycznego przedsięwzięcia. Albo odrzucania osób, które zadają niewygodne pytania dotyczące projektu.

Manipulowanie emocjami: lękiem, wstydem, poczuciem winy, wszelkiego rodzaju poniżanie. Nikt nie mówi o nich na głos, bo zostanie uznany za frustrata, słabego aktora

W różnych teatrach w Polsce widuję straumatyzowanych ludzi, którzy pracowali z przemocowymi twórcami i wcale się nie dziwię, że są nieufne, mało otwarte i mało zaangażowane. Nie da się budować ważnych, szczerych, autentycznych przedstawień, traktując aktorów czy innych pracowników przedmiotowo, wykorzystując czyjeś słabości, używanie prywatnych więzi czy intymnych informacji o kimś żeby nim manipulować. Mam nadzieję, że o tym też zacznie się głośno mówić, tak samo głośno, jak o #metoo. W przestrzeni, w której pracujemy na zaufaniu, otwieramy się na najbardziej intymne sprawy, chcemy odkrywać takie rzeczy o sobie, do których sami byśmy nie doszli, nie ma miejsca na przemoc, nadużycia, manipulacje. Takie formy pracy kompromitują teatr i jego twórców. Najczęściej w spektaklach widać, że były robiony problematycznymi narzędziami.

Nadużycia zaczynają się ponoć już w szkole teatralnej. Słyszysz te historie? Bo ja tak, choć większość nie chce opowiadać o nich publicznie.

Słyszę, że studenci, aktorzy i aktorki, biorą tabletki, bo boją się spotkania z jakimś reżyserem, pedagogiem. Albo dlatego, że cię gnoi, nawet bije dla twojego dobra, żeby cię otworzyć albo faworyzuje zdolnych i ostentacyjne pomija tych, uznanych za mniej zdolnych. Jest też tzw. uodpornianie, czyli ośmieszanie, upokarzanie, wskazywanie wad urody: krótkie nogi, końska twarz, pospolity wygląd halabardzisty, krótka szyja, uroda radiowa, pusta, jak stodoła, pozbawiona wrażliwości, mogę tak jeszcze długo, długo.

Celem tego jest zbudowanie tzw. "twardej dupy", uczysz się że w tym zawodzie to takie właśnie standardy są normą, codzienną praktyką, więc jak potem dostajesz od reżysera na scenie rekwizytem, to się nie dziwisz, już wiesz, że to są te warunki pracy, do których cię tresowano. A reżyserów szkoli się do bezwzględności w drodze realizacji swojej wizji i egzekwowania władzy. Kiedy spędzasz tak cztery lata szkoły, a później trafiasz do teatru, w którym znów tak jesteś traktowany, to nie dość że nie masz wiary, pasji i entuzjazmu, to po takim treningu nie masz też poczucia własnej wartości. Gdybym przeszła taką edukację, która odbywa się pod skrzydłami instytucji, z pełnym zezwoleniem władz, pewnie szybko zostałabym alkoholiczką lub lekomanką.

Aktorzy i aktorki się boją. Jak dostajesz od reżysera na scenie rekwizytem, to się nie dziwisz. Reżyserów szkoli się do bezwzględności

Spotkałaś się z bezpośrednią przemocą w pracy w teatrze, byłaś ofiarą?

Nie byłam w szkole teatralnej, na aktorstwo się nie dostałam, zresztą już formę tych egzaminów uważam za poniżającą i uwłaczającą - robienie idiotycznych etiud, prezentowanie się w strojach gimnastycznych, sprawdzanie proporcji i tym podobne praktyki nie mają nic wspólnego z ewentualnymi aktorskimi predyspozycjami. W teatrze też nie spotkałam się z żadną bezpośrednią przemocą, ale z manipulacją tak. Skończyłam studia psychologiczne, które uwrażliwiły mnie na różne ukryte mechanizmy wywierania presji, manipulacji, które stosujemy i które są na nas stosowane, więc jeśli czuję, że coś w relacji jest nie tak, ale nie wiem, o co chodzi, to zawsze jest to manipulacja i staram się ją coraz odważniej wskazywać i nazywać.

W historiach twoich bohaterek są historie straumatyzowanych kobiet z twojego otoczenia?

Oczywiście, przy Rosemary myślałam o konkretnych osobach, aktorkach o którym słyszałam: ona jest po prostu głupia, nie radzę; ona nie klei, niezdolna, problematyczna, z nią lepiej nie pracować. Polecam spektakl Karoliny Szczypek pod tytułem "Spektakl dyplomowy, czyli kilka piosenek o przemocy w teatrze", w którym to ujawnione zostają różne sytuacje przemocowe, które w szkole i w pracy w teatrze wydarzyły się osobom biorącym udział w tym spektaklu. Cała też sytuacja Karoliny jest emblematyczna dla praktyk przemocowych w białych rękawiczkach, mam na myśli zwłaszcza przemoc ekonomiczną względem młodych twórców, którzy dopiero zaczynają i nie mają jeszcze silnej pozycji.

Pojawia się dużo pomysłów na temat specjalnych rad przeciwdziałających przemocy wewnątrz instytucji, coś w rodzaju pierwszego kontaktu dla ofiar mobbingu czy molestowania. Pracownice Teatru Bagatela słyszały od swoich koleżanek i kolegów, że kłamią i że powinny się wstydzić, zmowa milczenia panowała przez długie lata.

My się najpierw musimy nauczyć tę przemoc dostrzegać, przyznać się przed sobą do niej, następnie mówić o niej głośno, wręcz uczyć się o niej mówić. Na polu rozszyfrowania, ujarzmiania przemocy wewnątrz instytucji, ogromną pracę wykonują Alina Czyżewska, Iga Dzieciuchowicz, Monika Kwaśniewska. Wydaje mi się że oprócz rad czy stowarzyszeń wewnątrz instytucji potrzebujemy kogoś, z kim możemy ponazywać swoje emocje i nauczyć się dania sobie prawa do wyznaczenia granic, do zgłaszania nieprawidłowości. Wielu aktorów zwraca uwagę, że w szkołach teatralnych brakuje psychologa, kogoś, kto nie jest z kręgu twórców, pedagogów, kogoś, kto mówi innym językiem i ma narzędzia do pomagania w wyłapywaniu manipulacji i automanipulacji, jakie stosujemy, by nie przyznać się przed sobą, że jesteśmy ofiarą nadużyć. Wciąż wychowuje się aktorów w przekonaniu, że rola to coś, co musi psychicznie kosztować, co cię powinno przeorać. To jednak dość skandaliczne.

W kontekście ostatnich oskarżeń wobec Pawła Passiniego, wraca dyskusja o pracy z nagością, która stanowi częsty i bardzo ważny element waszych przedstawień. Co myślisz o konsultantach scen z nagością i scen erotycznych?

Absolutnie nigdy nie można zmuszać nikogo do nagości, szantażować, manipulować ani proponować jej wbrew czyjejś woli. Lepiej, gdy to wychodzi od aktora czy aktorki, kiedy sam czuje, że mu to jest potrzebne w danej części spektaklu. Nie może być tak, żeby sceny nagości miały zaspakajać erotyczne potrzeby reżyserów czy innych pracowników. Z drugiej strony pracujemy jako dorośli i świadomi siebie ludzie, eksperymentujący ze swoimi granicami, niekoniecznie w traumatyczny sposób. Są aktorzy, aktorki, którzy właśnie dlatego wybrali ten zawód, żeby robić na scenie rzeczy, których się boją czy wstydzą.

Nie może być tak, żeby sceny nagości miały zaspakajać erotyczne potrzeby reżyserów czy innych pracowników

Czytałam o takich konsultantach na planach filmowych, być może ich obecność mogłaby dać większe poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę w czystych sytuacjach zaufania ludzie chcą się bardziej otwierać i eksperymentować. Ale może chodzi o kogoś, kto by pilnował, by w scenach z nagością nie dochodziło do nadużyć albo uczył aktorów wyznaczać granicę. Choć pewnie niektórzy mogliby odebrać takie pomysły jako próbę protekcjonalnego traktowania. Warto by o to zapytać aktorów. Choć pewnie reżyserom też mogłoby to ułatwić pracę nad takimi scenami, bo poczucie bezpieczeństwa jest podstawą twórczej współpracy.

Gdy wychodzą na jaw kolejne afery przemocowe, jak w lubelskich Gardzienicach, słychać: wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie mówił.

Bardzo trudno wypowiadać się z perspektywy ofiar, to okropnie nieprzyjemne, trzeba wrócić do bólu, upokorzenia. Ofiary takich sytuacji latami wypierają to, że zostały źle potraktowane, pewnie chodzi też o wstyd, że sprowadzono mnie do takiej pozycji. Na pewno ważnym argumentem za milczeniem jest lęk nie tylko przed stratą pracy, ale też stygmatyzacją i wykluczeniem, ośmieszeniem, pomówieniem, że robię to po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. Osoba, która ma niską pozycję w zawodzie słyszy w takich sytuacjach, że nie idzie jej kariera, że od lat nic nie grała, dlatego rzuca oskarżeniami, że to frustratka.

Osoba, która ma niską pozycję w zawodzie słyszy w takich sytuacjach, że nie idzie jej kariera, że od lat nic nie grała, dlatego rzuca oskarżeniami, że to frustratka

Z teatrem bywa, jak z Kościołem. Zaangażowani katolicy mówią: występujesz przeciwko swoim, ośmieszasz nas, plujesz na swoje gniazdo. Tego typu tendencje można zauważyć nie tylko w teatrach typu Bagatela, ale w najbardziej progresywnych miejscach. Nikt nie powie na głos, że progresywny teatr zaprasza do pracy przemocowe osoby, bo jak to powie, zostanie oskarżony o niszczenie całej instytucji, niszczenie szans pracy z tak wybitnym reżyserem czy reżyserką. Konserwatyzm to nie prawica czy lewica, tylko pewnego rodzaju sztywność struktur w myśleniu, czyli róbmy wszystko nie dla poprawienia ogólnych warunków, tylko w celu obrony wizerunku, status quo, nie dopuszczanie do siebie rzeczy niewygodnych. Bo przyznanie się do ogólniejszych wypaczeń funkcjonowania instytucji czy może nawet jej założeń zmuszałoby władze do przyznania się, że sama na te błędy pozwalała i je podtrzymuje. Lepiej usunąć tego, co o tym błędzie poza instytucją rozpowiada. Każdy broni swojej twarzy, swojego imienia. Jak rodzina Kennedych wolała usunąć błąd, czyli Rosemary, niż się nim zająć.

Rodzina jako konstrukt społeczny odgrywa tu istotną rolę?

Tak, w rodzinie uczysz się, czy możesz skrytykować rodziców, co jest wartością, co nie, to w rodzinie uczysz się najgorszej rzeczy, czyli posłuszeństwa władzy i autorytetom. Kobiety nie zgłaszają pobić i gwałtów ze strony męża czy ojca bo "co to za ptak, który własne gniazdo kala" albo "o zmarłych dobrze albo wcale". Cała ta mądrość ludowa, jak powinna funkcjonować rodzina, jest w naszych głowach od dziecka.

W rodzinie uczysz się najgorszej rzeczy

Czyli Rubin z Janiczak uderzają w "podstawową komórkę społeczną" i "polską tradycję"?

Uderzamy w fasadę, obnażamy mechanizmy, które uczą nas wynikającego z więzów krwi egoizmu, przez to pewnego braku wrażliwości na tych, co poza rodziną. Ludzie dla rodziny, w imię rodziny, potrafią zrobić najgorsze rzeczy, bo działanie w celu obrony rodziny usprawiedliwia prawie wszystko.

Jolu, a którą ze swoich bohaterek wysłałabyś do przewodniczenia dzisiejszym protestom kobiet?

Jeszcze chyba jej nie napisałam, dopiero mi się wyłania. Potrzebujemy osoby, która umie rozumieć rzeczywistość na wielu poziomach jednocześnie, która potrafi łączyć różne perspektywy i absolutnie nie wyklucza, nie widzi świata podzielonego na dwa wrogie obozy, tylko widzi setki perspektyw i potrafi zauważyć ich punkty wspólne. Potrzebujemy rewolucjonistki, której narzędziem nie jest przemoc a ciekawość, inicjatywa, wyobraźnia, wrażliwość, troska, umiejętność wybaczania.

__

*Jolanta Janiczak - jedna z najważniejszych współczesnych dramatopisarek, absolwentka psychologii UJ i krakowskiego Lart studio. Od 2008 r. tworzy duet z reżyserem Wiktorem Rubinem. Razem zrealizowali cenione przedstawienia, często poświęcone tematom kobiet i wykluczenia, takie jak: "Caryca Katarzyna" (Teatr im. S. Żeromskiego w Kielcach), "Sprawa Gorgonowej" (Narodowy Stary Teatr w Krakowie), "Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy" (Teatr Polski w Bydgoszczy), "Dead Girls Wanted" (Teatr Zagłębia w Sosnowcu), a ostatnio nominowany w plebiscycie O!Lśnienia "I tak nikt mi nie uwierzy" (Teatr im. Aleksandra Fredry). Laureatka wielu nagród, m.in. Paszportu "Polityki".

Dawid Dudko
Onet.Kultura
5 marca 2021

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...