Z tego teatru się nie wychodzi
„Uwolnienie" - aut. Zenon Fajfer - reż. Kuba Kowalski - Wrocławski Teatr WspółczesnyKurtyna za kurtyną, samogrająca perkusja i otwarte drzwi, przez które nie da się wyjść. W tej sztuce gramy wszyscy, a scena jest pusta. Widownia tkwi w wiecznym wyczekiwaniu na rozpoczęcie przedstawienia, do którego nigdy nie dochodzi.
Najnowszy spektakl Wrocławskiego Teatru Współczesnego jest wytworem współpracy Zenona Fajfera i Kuby Kowalskiego. Reżyser będący laureatem m.in. drugiej nagrody na Ogólnopolskim Przeglądzie Monodramu Współczesnego („Stephanie Moles dziś rano zabiła swojego męża..." z Teatru WARSawy) czy Nagrody Teatralnej Miasta Gdańsk („Ciała obce" z Teatru Wybrzeże), postanowił wziąć na warsztat innowacyjną sztukę Fajfera, czego skutkiem stał się teatr, w którym nie trzeba przełamywać czwartej ściany, bo ta nigdy nie miała w nim miejsca.
Swoje miejsce ma za to patetyczna kurtyna, która nigdy się nie odsłania, tkwi nieruchomo, przypominając bardziej płynny posąg niż teatralną kotarę. Ciszę widowni przerywają narastające śmiechy, szepty i wyrazy niezadowolenia. AKTORÓW NIE MA. SPEKTAKL SIĘ NIE ODBĘDZIE. Socjologiczny eksperyment reżysera, w którym główną rolę odgrywa publiczność wyświetlana na ekranie zamocowanym nad sceną? Jednak, po chwili z miejsc wstają oburzeni widzowie i zawiedzeni żądają zwrotu pieniędzy, niektórzy w ciszy widzą artystyczną prowokację, innowacyjny performance, inni tak intensywnie poszukują sensu, że doznają metafizycznych przeżyć. Rozpoczyna się dyskusja, szum, dezinformacja i wszechogarniający zamęt. „Climax" Gaspara Noego na deskach Teatru Współczesnego – trans, z którego nie sposób uciec, szał, chociaż w tym wypadku niespowodowany dodatkiem w ponczu, a bolesną bezsilnością i desperacką potrzebą sprawczości.
Próby buntu, wyjścia z sali teatralnej są nieskuteczne – polityczny marazm, niemalże jak ten znany z „Wesela", tłumi wszystkie przejawy sprzeciwu jeszcze w zalążku. To obraz wspólnoty czekającej i spolaryzowanej, zmęczonej i nieufnej, podatnej na manipulację i wciąż niezdolnej do wspólnego działania. Drzwi są szeroko otwarte, jednak żaden z bohaterów nie ma odwagi przejść na drugą stronę, bo „kto wychodzi, już nie wraca" - jak sugeruje jedna z postaci. Co jakiś czas szepty nasilają się, przemieniają w krzyki, nawarstwione nakładają się na siebie i płynnie przechodzą w psychodeliczne chóralne jęki, bo jedną z głównych ról w „Uwolnieniu" odgrywa właśnie dźwięk (Rafał Ryterski i Piotr Postemski). Samogrającą perkusję stojącą na scenie, słychać, kiedy ironicznie przygrywa żartobliwy komentarz, któregoś z bohaterów lub przerywa zgiełk, by nagle zmienić nastrój i wprowadzić jeden z dwóch monologów, na chwile zwalniających tempo sztuki. „Kupiłam bilet i czarowałam ten dzisiejszy wieczór... Żeby uciec, oderwać się..." opowiada z utęsknieniem bohaterka, której poruszające słowa szybko zostają wyważone ironiczną odpowiedzią. Utwór to mieszanka patosu i satyry na polskość i Polaków. Humor i cynizm łączą się z obojętnością i rezygnacją, portretując rzeczywistość.
Sztuka wychodzi poza schemat - scenografia Maksa Maca opływa patosem, jej monumentalność i statyczność kontrastuje z roztrzęsionymi bohaterami pełzającymi po scenie. Kostiumy, za które również w „Uwolnieniu" odpowiedzialny był Mac, są stworzone tak, aby podkreślać cechy charakterystyczne bohaterów. Co jednak ważne, nie odbierają postaciom ich symbolicznej uniwersalności, na której bazuje sztuka, pokazując, że nie wyróżniają się oni spośród widowni - są jej częścią, o czym również nieustannie przypomina ekran zawieszony nad sceną. Wyświetlane na nim video to projekcja z kamer ustawionych w różnych miejscach sali, które powstało dzięki pracy Agnieszki Piesiewicz, Natana Berkowicza oraz Antoniego Grałka. Mozaika amatorskich zbliżeń, kręconych przez jednego z bohaterów telefonem komórkowym i kadrów widowni z efektem wydłużonego czasu naświetlania kreuje atmosferę szaleństwa i obłędu, pokazując aktorów przypominających rozmazane zjawy. To teatr absurdu, w którym każdy z nas widzi siebie jako aktora.
Teatr, który wyszedł poza ramy, autorom udało się stworzyć niezwykle aktualną satyrę na Polskę lekką ręką łącząca trans z „Climaxu" i ten dobrze znany marazm, o którym tyle uczyliśmy się w szkole. To patetyczne sceny, przerywane zabawnymi komentarzami, hałas mieszający się z ciszą, oczekiwanie z jednoczesną obojętnością, i wreszcie, to z humorem zadane pytanie – czy potrafimy się jeszcze porozumieć? Sprzeczności tworzące spektakl wydają się w połączeniu niemal nierzeczywiste, jednak jak o dziele mówił sam Fajfer: „czasem sztukę abstrakcyjną można uznać za najgłębszy realizm". A realizm tej sztuki tkwi w jej uniwersalności, w możliwości dostrzeżenia swojego odbicia na scenie. Niespotykana forma i treść zostają z widzem długo po wyjściu z teatru, o ile tylko uda mu się go naprawdę opuścić.