Z uśmiechem nam do twarzy
2. Katowicki Karnawał KomediiŚmiać się lubimy i śmiać się chcemy. Potwierdza to popularność II edycji Katowickiego Karnawału Komedii, która przerosła oczekiwania organizatorów - bilety ponoć rozeszły się nie w kilka dni, a w kilka godzin! Każdy spektakl przyciągnął rzesze zwyczajnych ludzi - gdyż, wspominając słowa dyrektora artystycznego festiwalu i Teatru Korez Mirosława Neinerta, jest to impreza, która takich zwyczajnych widzów ceni sobie najbardziej, bo to właśnie dla nich Katowicki Karnawał Komedii powołany został do życia.
Komedia to słowo o dość dużej rozpiętości znaczeniowej, czego organizatorzy Katowickiego Karnawału Komedii są jak najbardziej świadomi i dbają tym samym o różnorodność stylistyczną repertuaru. I chwała im za to, bo nie wyobrażam sobie, że mielibyśmy przez dziewięć wieczorów oglądać li tylko schematycznie napisane farsy. Na szczęście, obok przyzwoicie odegranych fars, można było podczas festiwalu obejrzeć również te spektakle, które z banalnymi komediami nie miały wiele wspólnego, a ich komizm przejawiał się nie w samonapędzającej się serii gagów, lecz w wyrafinowanym, często subtelnym dialogu, ironicznych ripostach czy też w konstrukcji postaci.
I było takich sztuk więcej niż fars. Do tej kategorii spektakli należał z pewnością „Frank V. Komedia bankierska” krakowskiego Teatru im. Słowackiego, tragikomedia „Sami” – udany debiut dramaturgiczno-reżyserski aktorskiego małżeństwa z legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej, monodram „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” Teatru im. Jaracza z Łodzi w wykonaniu Bronisława Wrocławskiego, jak i spektakl „Trzy po trzy” – premierowa realizacja Teatru Śląskiego, współorganizatora festiwalu. Najbardziej charakterystyczne dla tej premiery było bardzo wyraźne podzielenie publiczności (i krytyki) na entuzjastów spektaklu oraz jego przeciwników. Entuzjaści chwalili adaptację, bądź co bądź, trudnego i niescenicznego tekstu, będącego swoistym pamiętnikiem Aleksandra Fredry z czasów, kiedy uczestniczył w licznych wyprawach wojennych, a także gawędą szlachecką opisującą ówczesne życie i – przy okazji – rozległym freskiem o Polsce i Polakach. Podobała im się gra aktorska oraz koncepcja reżysera Rudolfa Zioły, który w minimalistycznej przestrzeni i z użyciem kilku wymownych rekwizytów (zwłaszcza stołków) zawarł całą prawdę o naszym narodzie. Przeciwnicy wad upatrywali zgoła w tym samym (sic!) i dodawali, że przecież wszystkie owe prawdy, którymi raczy nas reżyser, są nam dobrze znane. Cóż rzec, spektakl zapewne nie należał do najłatwiejszych pod względem treści i zapewne nie był komedią. Trudno jednak nie przyznać entuzjastom racji, że aktorzy Teatru Śląskiego (zwłaszcza Michał Rolnicki, Artur Święs i Maciej Wizner) poradzili sobie świetnie i stworzyli intrygujące postaci.
Nie inaczej było z „Frankiem V. Komedią bankierską”, nieco zapomnianą sztuką Dürrenmata, w której część widzów dostrzegła znakomitą parodię na świat ogarnięty manią bogacenia się, w dodatku parodię z wybornie odśpiewanymi songami, a część uznała ją za nudną, niemiłosiernie dłużącą się ramotkę. O przystawalność treści do dzisiejszego świata można by się długo spierać, ale każdy, kto widział „Franka V”, nie mógł nie dostrzec rewelacyjnego aktorstwa niemal całej trupy krakowskiego „Słowaka”.
Tak się złożyło, że pierwszy karnawałowy weekend upłynął właśnie pod znakiem takiego „niefarsowego” zestawu spektakli, co ponoć widzowie w foyer, przy kasach biletowych i w fotelach komentowali słowami: „Kiedy wreszcie komedia?”, a czego dyrektor Neinert nie omieszkał wykorzystać jako anegdoty w trakcie którejś z zapowiedzi. No i ku uciesze publiczności komedie pojawiły się już w poniedziałek. Farsy te charakteryzowały się przede wszystkim obsadami, w których często figurowały gwiazdy małego, rzadziej wielkiego, ekranu. I tak zagościli na deskach śląskich teatrów Katarzyna Figura, Grażyna Wolszczak, Andrzej Grabarczyk i Marek Siudym. Wymienione panie były główną atrakcją „Koleżanek” warszawskiego Teatru Komedia, bulwarowej farsy o życiu ukochanej żony swojego męża, która oczywiście nie mogła obyć się bez towarzystwa swoich kilku koleżanek. Mąż, rzecz jasna, nie był z owego faktu zadowolony i ot, cała „sztuczka”. Zaś panowie Grabarczyk i Siudym postanowili zauroczyć nas przyjemną, acz nie pozbawioną mankamentów reżyserskich (co przejawiało się głównie brakiem pomysłów na inscenizowanie kolejnych scen) sztuką o miłości, młodości i... aniołach zstępujących z niebios. Po cóż jednak ganić i wybrzydzać, jeśli właśnie takich sztuczek publiczność się domagała?
Najciekawiej spośród fars i lekkich komedyjek wypadł spektakl krakowskiego Teatru Ludowego „Pół żartem, pół sercem”, również z gwiazdorską obsadą. W roli głównej wystąpił Tomasz Schimscheiner, świetny aktor kojarzony niestety raczej z serialami, choć Teatr Korez robi, co może, aby śląska publiczność poznała go również jako aktora teatralnego m.in. zapraszając aktora na gościnne występy do Korezu z monodramem „Zwierzenia pornogwiazdy”. Spektakl zaprezentowany podczas festiwalu był sprawnie i żwawo zagraną sztuką, będącą pastiszem zarazem Szekspirowskich dramatów, jak i hollywoodzkich filmów. Mniej wprawnych widzów bawiło mnóstwo damsko-męskich przebieranek i gagów z tym związanych, zaś tych bardziej zorientowanych w historii dramatu europejskiego cieszyło wynajdywanie w spektaklu Szekspirowskich tropów. Warto wspomnieć, że przedstawienie otrzymało nagrodę publiczności w kategorii „spektakl na dużej scenie”.
Monodram to gatunek, który na Katowickim Karnawale Komedii dobrze się miewa – w tym roku mieliśmy ich pod dostatkiem. Pierwszy z prezentowanych monodramów – wspomniany już „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” był jednym z tych spektakli, które, owszem wywołują (czasem nawet gromki) śmiech, ale jest to zawsze śmiech z domieszką goryczy. Świetnie skonstruowany tekst amerykańskiego dramaturga Erica Bogosiana znakomicie wybrzmiał na scenie, co było zasługą fenomenalnej gry Bronisława Wrocławskiego. Pomysł sztuki polegał na odgrywaniu przez Wrocławskiego serii różnych postaci – typów męskich i prezentowaniu ich życiorysów, poglądów i bolesnych doświadczeń poprzez publiczne wystąpienia. Zatem o znużeniu bohaterem nie mogło być mowy, bo wchodziło ich na scenę co najmniej pięciu! Nie wspominając o scenicznych umiejętnościach samego Wrocławskiego, który każdej personie przydawał oryginalne i niepowtarzalne cechy psychofizyczne. Obok Bronisława Wrocławskiego mogliśmy podziwiać na scenie samego Jana Peszka – ekscentryka, który swoim monodramem tę ekscentryczność jeszcze bardziej potwierdził. Ów najbardziej oczekiwany monodram – „Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego” okazał się mistrzowsko wykonanym performancem, jednak pozbawionym znaczenia i, tym samym, emocji. Tekst Bogusława Schaeffera potraktowany został przez Peszka jako materiał wyjściowy, służący do rozlicznych eksperymentów z przedmiotami codziennego użytku. Śmiechu było co niemiara, każdy eksperyment okraszony został bowiem iście wybitną aktorską miną tudzież gestem, ale, mimo wszystko, pozostał po występie Jana Peszka mały niedosyt spowodowany krótkością trwania tego dość nietypowego spektaklu.
Ostatni z prezentowanych monodramów „Cavewoman. Kobieta jaskiniowa” z udziałem Hanny Śleszyńskiej, okazał się zwycięzcą w kategorii „spektakl na małej scenie”, a to dlatego, iż najlepiej wpisał się w konwencję festiwalu i w stu procentach spełnił oczekiwania widzów. Sztuka ta w zabawny, ale zarazem dość banalny i schematyczny sposób próbowała nakreślić wizerunek współczesnej kobiety poszukującej mężczyzny idealnego. Towarzysząca Śleszyńskiej kukła mężczyzny miała zaś uzmysłowić męskiej części publiczności, jaki ten idealny mężczyzna powinien być (milczący, potulny, nie rzucający się w oczy, nie szukający przygód a tym bardziej innych kobiet!). W trakcie opowieści o swoich nieudolnych i kończących się ustawicznymi niepowodzeniami romansach aktorka swobodnie rozbijała sceniczną iluzję bratając się z publicznością. Sądzę, że największą zaletą tego spektaklu był ów świetny kontakt, jaki zaistniał pomiędzy aktorką a widzami.
Warto wspomnieć jeszcze o ważnym spektaklu tego sezonu – o „Samych” w reżyserii Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak – debiutujących tą sztuką na deskach Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, słynącego z eksperymentalnego podejścia do teatru. „Samych” trudno uznać za komedię, ale trudno było podczas spektaklu powstrzymać się od chichotu, widząc, jak główni bohaterowie – małżeństwo emigrujące na wieś – nie potrafią poradzić sobie z nowym otoczeniem. Zachwycił świetny poziom gry legnickiego zespołu oraz sposób wykorzystania przestrzeni, za to zasmuciła... frekwencja. Otóż był to jedyny spektakl, podczas którego widownia nie była wypełniona po brzegi. I tu rodzi się smutna konkluzja, iż publiczność łasa jest nie na dobre sztuki, a przede wszystkim na (niekoniecznie dobre) sztuki z nazwiskiem. A że w obsadzie „Samych” żadnego znanego nie było, to i frekwencji zabrakło. Mały zgrzyt w trybikach bezbłędnie działającej machiny.
Drugim zgrzytem był niedoszły występ Zbigniewa Zapasiewicza i Franciszka Pieczki w spektaklu „Słoneczni chłopcy”. Apetyty widzów zostały rozbudzone, ale niestety musieliśmy obejść się smakiem. Ale, co się odwlecze, to nie uciecze! Nie martwmy się – spektakl będzie można obejrzeć już w maju podczas XX Gliwickich Spotkań Teatralnych. Zaś publiczność festiwalowa pożegnana została „Ambiwalencją” – recitalem Mariusza Lubomirskiego. Choć to chyba nie do końca był koniec Katowickiego Karnawału Komedii. On wciąż trwa, o czym świadczy lutowy repertuar Teatru Korez, w którym niedawno pojawiła się rubryka „Katowicki Karnawał Komedii na bis!”, co oznacza, że na życzenie publiczności ponownie pokazany zostanie „Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego”, na który już brak wolnych miejsc! To się nazywa miłość do teatru!
I było takich sztuk więcej niż fars. Do tej kategorii spektakli należał z pewnością „Frank V. Komedia bankierska” krakowskiego Teatru im. Słowackiego, tragikomedia „Sami” – udany debiut dramaturgiczno-reżyserski aktorskiego małżeństwa z legnickiego Teatru im. Modrzejewskiej, monodram „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” Teatru im. Jaracza z Łodzi w wykonaniu Bronisława Wrocławskiego, jak i spektakl „Trzy po trzy” – premierowa realizacja Teatru Śląskiego, współorganizatora festiwalu. Najbardziej charakterystyczne dla tej premiery było bardzo wyraźne podzielenie publiczności (i krytyki) na entuzjastów spektaklu oraz jego przeciwników. Entuzjaści chwalili adaptację, bądź co bądź, trudnego i niescenicznego tekstu, będącego swoistym pamiętnikiem Aleksandra Fredry z czasów, kiedy uczestniczył w licznych wyprawach wojennych, a także gawędą szlachecką opisującą ówczesne życie i – przy okazji – rozległym freskiem o Polsce i Polakach. Podobała im się gra aktorska oraz koncepcja reżysera Rudolfa Zioły, który w minimalistycznej przestrzeni i z użyciem kilku wymownych rekwizytów (zwłaszcza stołków) zawarł całą prawdę o naszym narodzie. Przeciwnicy wad upatrywali zgoła w tym samym (sic!) i dodawali, że przecież wszystkie owe prawdy, którymi raczy nas reżyser, są nam dobrze znane. Cóż rzec, spektakl zapewne nie należał do najłatwiejszych pod względem treści i zapewne nie był komedią. Trudno jednak nie przyznać entuzjastom racji, że aktorzy Teatru Śląskiego (zwłaszcza Michał Rolnicki, Artur Święs i Maciej Wizner) poradzili sobie świetnie i stworzyli intrygujące postaci.
Nie inaczej było z „Frankiem V. Komedią bankierską”, nieco zapomnianą sztuką Dürrenmata, w której część widzów dostrzegła znakomitą parodię na świat ogarnięty manią bogacenia się, w dodatku parodię z wybornie odśpiewanymi songami, a część uznała ją za nudną, niemiłosiernie dłużącą się ramotkę. O przystawalność treści do dzisiejszego świata można by się długo spierać, ale każdy, kto widział „Franka V”, nie mógł nie dostrzec rewelacyjnego aktorstwa niemal całej trupy krakowskiego „Słowaka”.
Tak się złożyło, że pierwszy karnawałowy weekend upłynął właśnie pod znakiem takiego „niefarsowego” zestawu spektakli, co ponoć widzowie w foyer, przy kasach biletowych i w fotelach komentowali słowami: „Kiedy wreszcie komedia?”, a czego dyrektor Neinert nie omieszkał wykorzystać jako anegdoty w trakcie którejś z zapowiedzi. No i ku uciesze publiczności komedie pojawiły się już w poniedziałek. Farsy te charakteryzowały się przede wszystkim obsadami, w których często figurowały gwiazdy małego, rzadziej wielkiego, ekranu. I tak zagościli na deskach śląskich teatrów Katarzyna Figura, Grażyna Wolszczak, Andrzej Grabarczyk i Marek Siudym. Wymienione panie były główną atrakcją „Koleżanek” warszawskiego Teatru Komedia, bulwarowej farsy o życiu ukochanej żony swojego męża, która oczywiście nie mogła obyć się bez towarzystwa swoich kilku koleżanek. Mąż, rzecz jasna, nie był z owego faktu zadowolony i ot, cała „sztuczka”. Zaś panowie Grabarczyk i Siudym postanowili zauroczyć nas przyjemną, acz nie pozbawioną mankamentów reżyserskich (co przejawiało się głównie brakiem pomysłów na inscenizowanie kolejnych scen) sztuką o miłości, młodości i... aniołach zstępujących z niebios. Po cóż jednak ganić i wybrzydzać, jeśli właśnie takich sztuczek publiczność się domagała?
Najciekawiej spośród fars i lekkich komedyjek wypadł spektakl krakowskiego Teatru Ludowego „Pół żartem, pół sercem”, również z gwiazdorską obsadą. W roli głównej wystąpił Tomasz Schimscheiner, świetny aktor kojarzony niestety raczej z serialami, choć Teatr Korez robi, co może, aby śląska publiczność poznała go również jako aktora teatralnego m.in. zapraszając aktora na gościnne występy do Korezu z monodramem „Zwierzenia pornogwiazdy”. Spektakl zaprezentowany podczas festiwalu był sprawnie i żwawo zagraną sztuką, będącą pastiszem zarazem Szekspirowskich dramatów, jak i hollywoodzkich filmów. Mniej wprawnych widzów bawiło mnóstwo damsko-męskich przebieranek i gagów z tym związanych, zaś tych bardziej zorientowanych w historii dramatu europejskiego cieszyło wynajdywanie w spektaklu Szekspirowskich tropów. Warto wspomnieć, że przedstawienie otrzymało nagrodę publiczności w kategorii „spektakl na dużej scenie”.
Monodram to gatunek, który na Katowickim Karnawale Komedii dobrze się miewa – w tym roku mieliśmy ich pod dostatkiem. Pierwszy z prezentowanych monodramów – wspomniany już „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” był jednym z tych spektakli, które, owszem wywołują (czasem nawet gromki) śmiech, ale jest to zawsze śmiech z domieszką goryczy. Świetnie skonstruowany tekst amerykańskiego dramaturga Erica Bogosiana znakomicie wybrzmiał na scenie, co było zasługą fenomenalnej gry Bronisława Wrocławskiego. Pomysł sztuki polegał na odgrywaniu przez Wrocławskiego serii różnych postaci – typów męskich i prezentowaniu ich życiorysów, poglądów i bolesnych doświadczeń poprzez publiczne wystąpienia. Zatem o znużeniu bohaterem nie mogło być mowy, bo wchodziło ich na scenę co najmniej pięciu! Nie wspominając o scenicznych umiejętnościach samego Wrocławskiego, który każdej personie przydawał oryginalne i niepowtarzalne cechy psychofizyczne. Obok Bronisława Wrocławskiego mogliśmy podziwiać na scenie samego Jana Peszka – ekscentryka, który swoim monodramem tę ekscentryczność jeszcze bardziej potwierdził. Ów najbardziej oczekiwany monodram – „Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego” okazał się mistrzowsko wykonanym performancem, jednak pozbawionym znaczenia i, tym samym, emocji. Tekst Bogusława Schaeffera potraktowany został przez Peszka jako materiał wyjściowy, służący do rozlicznych eksperymentów z przedmiotami codziennego użytku. Śmiechu było co niemiara, każdy eksperyment okraszony został bowiem iście wybitną aktorską miną tudzież gestem, ale, mimo wszystko, pozostał po występie Jana Peszka mały niedosyt spowodowany krótkością trwania tego dość nietypowego spektaklu.
Ostatni z prezentowanych monodramów „Cavewoman. Kobieta jaskiniowa” z udziałem Hanny Śleszyńskiej, okazał się zwycięzcą w kategorii „spektakl na małej scenie”, a to dlatego, iż najlepiej wpisał się w konwencję festiwalu i w stu procentach spełnił oczekiwania widzów. Sztuka ta w zabawny, ale zarazem dość banalny i schematyczny sposób próbowała nakreślić wizerunek współczesnej kobiety poszukującej mężczyzny idealnego. Towarzysząca Śleszyńskiej kukła mężczyzny miała zaś uzmysłowić męskiej części publiczności, jaki ten idealny mężczyzna powinien być (milczący, potulny, nie rzucający się w oczy, nie szukający przygód a tym bardziej innych kobiet!). W trakcie opowieści o swoich nieudolnych i kończących się ustawicznymi niepowodzeniami romansach aktorka swobodnie rozbijała sceniczną iluzję bratając się z publicznością. Sądzę, że największą zaletą tego spektaklu był ów świetny kontakt, jaki zaistniał pomiędzy aktorką a widzami.
Warto wspomnieć jeszcze o ważnym spektaklu tego sezonu – o „Samych” w reżyserii Pawła Wolaka i Katarzyny Dworak – debiutujących tą sztuką na deskach Teatru im. Modrzejewskiej z Legnicy, słynącego z eksperymentalnego podejścia do teatru. „Samych” trudno uznać za komedię, ale trudno było podczas spektaklu powstrzymać się od chichotu, widząc, jak główni bohaterowie – małżeństwo emigrujące na wieś – nie potrafią poradzić sobie z nowym otoczeniem. Zachwycił świetny poziom gry legnickiego zespołu oraz sposób wykorzystania przestrzeni, za to zasmuciła... frekwencja. Otóż był to jedyny spektakl, podczas którego widownia nie była wypełniona po brzegi. I tu rodzi się smutna konkluzja, iż publiczność łasa jest nie na dobre sztuki, a przede wszystkim na (niekoniecznie dobre) sztuki z nazwiskiem. A że w obsadzie „Samych” żadnego znanego nie było, to i frekwencji zabrakło. Mały zgrzyt w trybikach bezbłędnie działającej machiny.
Drugim zgrzytem był niedoszły występ Zbigniewa Zapasiewicza i Franciszka Pieczki w spektaklu „Słoneczni chłopcy”. Apetyty widzów zostały rozbudzone, ale niestety musieliśmy obejść się smakiem. Ale, co się odwlecze, to nie uciecze! Nie martwmy się – spektakl będzie można obejrzeć już w maju podczas XX Gliwickich Spotkań Teatralnych. Zaś publiczność festiwalowa pożegnana została „Ambiwalencją” – recitalem Mariusza Lubomirskiego. Choć to chyba nie do końca był koniec Katowickiego Karnawału Komedii. On wciąż trwa, o czym świadczy lutowy repertuar Teatru Korez, w którym niedawno pojawiła się rubryka „Katowicki Karnawał Komedii na bis!”, co oznacza, że na życzenie publiczności ponownie pokazany zostanie „Scenariusz dla nieistniejącego lecz możliwego aktora instrumentalnego”, na który już brak wolnych miejsc! To się nazywa miłość do teatru!
Marta Odziomek – absolwentka polonistyki, studentka V roku teatrologii Uniwersytetu Śląskiego. Jest redaktorem prowadzącym Forum Młodych Krytyków w Dzienniku Teatralnym i redaktorem naczelnym kilku okolicznościowych wydań pism o tematyce teatralnej. Prowadzi także zajęcia teatralne z młodzieżą niepełnosprawną intelektualnie. Uczestniczy w spektaklach teatrów offowych. Kieruje działem regionalnym w magazynie młodej kultury Slajd. Zajmuje się również działaniami menedżerskimi w teatrze.