Z wiatrówki do Stalina

rozmowa z Władysławem Kowalskim

Z Władysławem Kowalskim rozmawia Jacek Cieślak

Rz: W Teatrze Telewizji zobaczymy „Koncert życzeń” Beaty Dzianowicz. Gra pan ojca trzech dorosłych już sióstr. Oglądamy bohaterów przed uroczystością pierwszej komunii, która jest zawsze sprawdzianem wiary, siły rodzinnych związków i wejściem najmłodszej generacji w dojrzałe życie. Ciekawe jak pan pamięta swoją komunię?

Władysław Kowalski: Pochodzę z pokolenia, które w czasie wojny i tuż po niej przeżyło chaos i zawirowania, jakie trudno sobie dzisiaj wyobrazić. Może to wydać się nieprawdopodobne, ale naprawdę nie pamiętam czy byłem u pierwszej komunii. Do szkoły poszedłem, kiedy miałem 12 lat. Pamiętam za to pierwszą spowiedź. To było już po tak zwanej repatriacji do Iławy, dokąd moją rodzinę wywieziono z okolic Bełżca, niedaleko obecnej granicy ukraińskiej. Podczas spowiedzi byłem na tyle świadomy Boga, wiary i religii, że mocno ją przeżywałem. Miałem poczucie swojej grzeszności i nie dawałem sobie z nią rady, bo wychowywałem się w środowisku, które było wierzące. Kiedy po spowiedzi wyszedłem z kościoła poczułem się lekki, czysty, wolny. Samo szczęście.

Chodzenie do kościoła nie było, tak jak dziś dla niektórych tak zwanych „wierzących, ale niepraktykujących” przykrym obowiązkiem?

Nie do pomyślenia było, żeby nie iść. Wieś, na co dzień zapracowana, przaśna, konkretna, unurzana w ziemi, na niedzielnej mszy się odmieniała. Ludzie stawali się uprzejmi, miło rozmawiali, kłaniali się. To było święto, z którym wiązały się kąpiele i najlepsze ubrania.

Wspomniał pan o repatriacji, zdarzeniu dla młodego pokolenia całkowicie niewyobrażalnym. Jak przeżył pan te, de facto, wypędzenie?

Podróż pociągiem trwała dwa tygodnie. Ale dla mnie stała się przygodą, podniecającą wyprawą. Najważniejsza było to, że rodzina była nareszcie w komplecie, bo kiedy miałem trzy lata, Sowieci wcielili ojca do armii. Potem dostał się do niewoli niemieckiej i wrócił dopiero w 1947 r. Przez moją wieś przetaczała się armia niemiecka, która szła na Moskwę. Potem się wycofywała i maszerowali na Berlin Rosjanie. W okolicy działała ukraińska partyzantka, którą pacyfikowało Ludowe Wojsko Polskie. Powrót ojca przyćmił wszystkie te drastyczne doświadczenia.

A jak zapamiętał pan koniec lat 40.?

Dostaliśmy gospodarstwo, 17 hektarów. Ale szybko zacząłem dostrzegać okrucieństwa nowej rzeczywistości. Mojego ojca uwięziono za to, że nie dostarczył nałożonego na gospodarstwo kontyngentu i ukrył worek zboża. Ktoś na niego doniósł. Później to samo spotkało brata mojej mamy. Nowa władza żądała wszystkiego – mięsa, zboża, buraków, lnu. Rodzice pracowali w strachu i nie dawali rady. W liceum słuchałem już Radia Wolna Europa i wiedziałem, na jakim świecie żyję. Potem doświadczyłem stalinizmu na własnej skórze.

Co pan ma na myśli?

Dziś to dla mnie ponura anegdota. Nie miałem jeszcze 17 lat. Mieszkałem w szkolnym internacie w Iławie w ośmioosobowym pokoju. Byłem ośmioklasistą, ale koledzy z wyższych klas mieli o wiele lat więcej. Byli po wojennymi przejściach, o których lepiej było nic nie mówić. Co jakiś czas musieliśmy zrobić gazetkę ścienną ze Stalinem, Bierutem i Rokosowskim. Poniżej zaplanowano miejsce na dowolny temat. Wyciąłem z kolorowej „Panoramy Olsztyńskiej” motocyklistę. Kolega, syn leśnika, miał wiatrówkę i zaczęliśmy strzelać do motocyklisty. Niechcący, przypadkowo dostało się trzy razy Stalinowi. Był rok 1953.

Rano wpadło do naszej sali UB. Prowadzili nas przez całe miasto gęsiego do swojej siedziby. Od razu zbudowano na nasz temat niesamowite teorie – że to nie przypadek, tylko tworzymy organizację, co połączono absurdalnie z innymi nieprawdopodobnymi faktami z życia szkoły. Mnie dostało się najbardziej, bo byłem najmłodszy. Trzymali mnie dwie doby. Cham, który mnie bił, cały czas trzymał spluwę na stole. I zachęcał do zeznań słowami: „Mów, bo cię rozwalę”. W końcu mnie wypuścił, ale wcześniej powiedział: będziesz wszystko obserwował, o czym mówią koledzy, co czytają, jak się zachowują, kto z kim się gromadzi, czy chodzą parami, kto z kim. Pierwsze, co zrobiłem, to opowiedziałem o wszystkim kolegom z pokoju.

I co panu doradzili?

Miałem powiedzieć ubekowi, że nic nie robią, że się nie gromadzą i niczym nie zajmują, tylko pilnie uczą. Na następne spotkanie nie przyszedłem. Uprawiałem sport, umawiałem się z dziewczynami i po prostu zapomniałem. A gdy sobie przypomniałem, czekałem, co ze mną będzie. Wtedy umarł Stalin. Poczułem się wolny jak po pierwszej spowiedzi.

Minęło siedem lat i wyjechał pan z Teatrem Wybrzeże na Zachód, do Paryża.

Takie podróże przypominały lot w kosmos. Coś nierealnego, co się jednak urzeczywistniło. Wybrzeże rywalizowało ze Współczesnym z Warszawy, który teatr pokaże za granicą „Pierwszy dzień wolności”. Cybulski konkurował z Łomnickim. Przyjechała do nas komisja z KC PZPR z Leonem Kruczkowskim na czele. Spektakl nie był jeszcze gotowy, ale komisja wiedziała, że Cybulski jest znany na Zachodzie i to zdecydowało.

W Paryżu spotkaliśmy Romana Polańskiego z Basią Kwiatkowską. Przyszedł z nimi do naszego hotelu monsieur Katelbach, przyjaciel i producent filmu Romka „Gruby i chudy”, na co dzień największy w Paryżu wytwórca wieńców nagrobnych. To było jeszcze przed „Nożem w wodzie”. Bankiet odbył się w pokoju, który dzieliłem ze Zdzisiem Maklakiewiczem. Paryżanie wypili nam całą wódkę i wyjedli suchą kiełbasę. Zostaliśmy o suchym pysku.

W ostatnich latach wielu młodych twórców próbowało łamać obyczajowe tabu, tymczasem pan na początku lat 60. grał w Wybrzeżu narkomana w „Kapeluszu pełnym deszczu” Andrzeja Wajdy i homoseksualistę w „Smaku miodu” Konrada Swinarskiego.

Miałem szczęście, że zdarzyły mi się spektakle jak na tamte czasy wyjątkowe. W „Kapeluszu” w zastępstwo wprowadzał mnie Maklakiewicz. Sam fakt, że się mówi o narkomanie był podniecający. Już to robiło rolę.

A wiedział pan coś o narkotykach?

Że są straszne i stanowią synonim zgniłego Zachodu. Najwięcej dowiedziałem się o ich działaniu, oglądając Zbyszka Cybulskiego na scenie. Znajomy lekarz powiedział, że jego gra była strzałem w dziesiątkę. Idealnie pokazał stan narkotycznego głodu i euforii.

A Geoff w „Smaku miodu”?

Od seksualności, która teraz liczy się najbardziej, ważniejsze było wyrzucenie poza nawias społeczeństwa młodego, a już pogubionego człowieka. Konrada nie interesowała zewnętrzność, tylko lęk zbliżenia się do dziewczyny, bezradność, nadwrażliwość, wewnętrzny świat.

Po Swinarskim i Wajdzie, po wielu latach, o których pan powiedział, że grał postaci czechowowskie i chłopców z deszczu, występuje pan u najważniejszego polskiego reżysera – Krystiana Lupy. Stworzył pan u niego wampiryczne postaci – pisarza Moritza Meistera w „Na szczytach panuje cisza” oraz psychoanalityka Marilyn Monroe w „Personie”. Jak doszło do pana spotkania z Lupą?

Pod koniec lat 80., kiedy PRL chylił się ku upadkowi, a aluzyjność na scenie przestała być atrakcyjna – poczułem się w teatrze pusty i wypalony. Kiedy zaczynałem pierwszą próbę nowego spektaklu – już wiedziałem jak będzie wyglądała premiera. Wszystko stało się nieznośnie powtarzalne, przewidywalne. I poszedłem na „Kalkwerk” Lupy. Po przedstawieniu poczułem się jak po pierwszej spowiedzi i śmierci Stalina. Teatr znowu był piękny i mądry. Stałem się wiernym widzem przedstawień Lupy.

Udało mu się namówić aktorów do rezygnacji ze starych wysłużonych rzemieślniczych narzędzi, którymi operowali do znudzenia. A jak doszło do panów pierwszego spotkania?

Pięć lat temu dostałem telefon od Piotra Skiby, z którym spotkaliśmy się w telewizyjnym „Lato w Nohant” Agnieszki Glińskiej. Zapytał się, czy nie zechciałbym się spotkać z Krystianem. Zrobiło mi się gorąco. Znowu trema, jak przed debiutem. Tymczasem rozmowa była miła, dużo mówiliśmy o Tomaszu Mannie. Gdy padła propozycja gry w „Sztuce hiszpańskiej” Rezy i „Mewie” Czechowa, tłumaczyłem, że wywodzę się z innego teatru – teatru użytkowego.

Nie byłem pewien, czy się odnajdę w jego świecie. Jednak rozpoczęliśmy próby. Były dla mnie stresujące.

Na szczęście coraz częściej zdarzały się chwile akceptacji ze strony Lupy, który cieszy się jak dziecko, gdy aktorzy go rozumieją. Potem był Spadolini w „Wymazywaniu”, zastępstwo znakomitego Marka Walczewskiego.

W końcu padła propozycja „Na szczytach panuje cisza”. W tym autoironicznym spektaklu, gdzie gra pan alter ego Tomasza Manna, Lupa chciał chyba przyjrzeć się pysze wielkiego artysty, temu co się dzieje na szczytach sławy.

Też mi się wydało, że robi spektakl również o sobie, jakby mówiąc: o, taki bywam. To była ciężka praca, bo wszystko, co wydawało się w tekście oczywiste – Lupa podważał. Byłem wręcz przerażony. To było za trudne. Zdarzały się momenty, kiedy, jadąc na próbę, myślałem „może nie dojadę, może zachoruję?” Lupa będąc na każdym przedstawieniu, nie wytrzymywał. Zdarzało się, że wychodził z teatru. Tak naprawdę często wychodził z przedstawień. Widziałem taki moment. Zobaczyłem twarz człowieka chorego, z nieprzytomnym wzrokiem, którego mocno zranili swą grą aktorzy. I wtedy nie ma znaczenia, że całość kończą niebywałe owacje.

A jak powstał spektakl „Persona” o Marilyn Monroe?

Do premiery szliśmy dziwną drogą. Przez całe życie zawodowe na pierwszej próbie dostawałem gotowy egzemplarz sztuki. Teraz po wielu tygodniach rozmów, czytania różnych tekstów źródłowych, oglądania filmów i wywiadów z Monroe i o Monroe, pewnego dnia Lupa zostawił mnie i Sandrę Korzeniak w sali prób z włączoną kamerą. „Improwizujcie” – powiedział i poszedł.

Nieprawdopodobne. To jak wywoływanie ducha bohaterów spektaklu.

Mieliśmy zarysowane ramy dramaturgiczne spotkania terapeuty z Marilyn, ale nie wiedzieliśmy, co powiemy i co się między nami wydarzy. Kiedy skończyliśmy, okazało się, że minęły trzy godziny. I znowu stres, bo te trzy godziny improwizacji trzeba obejrzeć. Podobało mi się. Nie znałem siebie od tej strony. Po obejrzeniu Lupa powiedział, że chyba wie, jak napisać tę scenę. Ale ja wiem, że to jeszcze nie koniec. Ten proces powstawania nigdy się nie kończy. Wszystkie przedstawienia Lupy są ciągle w drodze.

Władysław Kowalski
Ma 73 lata i należy do grona najwspanialszych polskich aktorów. Imponuje skromnością, dojrzałością, znakomitym warsztatem. Dostrzegali to zawsze najwybitniejsi reżyserzy teatralni i filmowi. Ostatnio stworzył wielkie role w spektaklach Krystiana Lupy na deskach Teatru Dramatycznego – w „Sztuce japońskiej”, „Mewie”, „Na szczytach panuje cisza” i „Personie”.
Już na początku kariery w latach 60. spotkał się w gdańskim Teatrze Wybrzeże z Andrzejem Wajdą, u którego zagrał w „Kapeluszu pełnym deszczu”, i Konradem Swinarskim, który obsadził go w „Smaku miodu”. Od połowy lat 60. rozpoczął współpracę z Teatrem Telewizji, gdzie zagrał m.in. nagrodzone role Kajtka w „Pożegnaniach” Dygata i Toma w „Szklanej menażerii” Williamsa. Był niezapomnianym Jerzym w „Kolumbach”. Zbyt mało się mówiło o jego filmowych kreacjach w filmach Jacka Koprowicza: „Przeznaczeniu” i „Medium”. Pamiętamy go także z „Kartki z podróży” Waldemara Dzikiego.

Jacek Cieslak
Rzeczpospolita
16 maja 2009

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia