Za mocny akcent feministyczny
"Białe małżeństwo" - reż. Weronika Szczawińska - Teatr Żeromskiego w KielcachRafał Węgrzyniak, recenzując w "Teatrze" Białe małżeństwo w reżyserii Krystyny Meissner, napisał, że Tadeusz Różewicz nakłaniał ją do wystawienia swojego dramatu, bo obawiał się, że młodsi reżyserzy zdekonstruują mu utwór. Czy artysta byłby wobec tego zaniepokojony najnowszą inscenizacją tekstu, którą pokazała Weronika Szczawińska?
Grudniowa premiera kieleckiego teatru ogromnie się różni od, wcześniejszej zaledwie o trzy miesiące, realizacji wrocławskiej. Przede wszystkim w przedstawieniu zrezygnowano z historycznego tła końca epoki, w jakim umieścił swoich bohaterów Różewicz. Nie ma więc nie tylko biedermeierowskiego, ale w ogóle żadnego saloniku. Nie ma też sypialni, a Paulina i Bianka nie występują ani w zalecanych przez autora zapinanych pod szyją koszulach, ani też w sukniach z przełomu wieków. Biankę oglądamy w obcisłych spodniach i takiej bluzce, a na przykład jej matkę (Joanna Kasperek) w szarej sukni pokrytej białymi, szarymi i czarnymi śladami dłoni - domyślamy się, że zachłannych dłoni nienasyconego seksualnie męża. Kostiumy, utrzymane w kremowo-różowo-szarej gamie, w której wyjątkiem jest biało-niebieski strój Bianki, współgrają z ciepłą kolorystycznie scenografią. Przede wszystkim dookreślają bohaterów, nie oddają natomiast realiów czasoprzestrzennych, które są tu po prostu nieistotne.
Czasu i miejsca scenicznego świata nic wyraża także nierealistyczna gra aktorów (nic zawsze nawet dobranych wiekowo do kreowanych postaci), oparta głównie na rozmaitych wariacjach tekstowo-ruchowych. Polegają one na powtarzaniu przez bohaterów partii tekstu z jednoczesnym wykonywaniem charakteryzujących daną postać gestów. Takie eksperymenty ze słowem i ciałem pozwalają w układach grupowych łatwo wykreować opozycję Bianka - rodzina, jednocześnie odsłaniając uwikłanie jednostki i zbiorowości w interesujące reżyserkę w kontekście tego przedstawienia mechanizmy seksualne, społeczne, rodzinne.
Scenografia Izabeli Wądołowskiej służy wyłącznie zmianie postaci i rekwizytów. Boczne ściany skośnie zbiegające się ku tyłowi sceny zabudowano drewnianymi jasnymi szufladami przypominającymi biblioteczny katalog kartkowy, w których bohaterowie wyjeżdżają na scenę i z niej odjeżdżają, z których wyjmują potrzebne przedmioty (zaledwie kilka) lub też do których upychają się nawzajem. Czyżby miała to być aluzja do "powidoków najświętszych tekstów naszej kultury", jak sztukę Różewicza zinterpretowała reżyserka w krótkim tekście zamieszczonym w programie? Jeśli tak, to chyba jedyna, zwłaszcza jeśli chodzi o teksty literackie -poza kilkoma fragmentami poezji cytowanymi za Różewiczem nie znajdziemy tu żadnych odwołań do historii literatury. Bardziej niż Słowacki i Mickiewicz, a chyba nawet i "tradycje odmieńców" (homoerotyczne wątki Poganki Narcyzy Żmichowskiej czy naznaczona piętnem próby zmiany płci pisarka Maria Komornicka), interesują twórców przedstawienia mechanizmy, w których została zakleszczona młoda kobieta. Mechanizmy - wyrażające się w dużej mierze przez język i sposoby, w jakie posługują się nim bohaterowie - dotyczą seksualności i ról społecznych, narzucanych (przede wszystkim jednostce) ze względu na płeć. Natomiast grupą jest rodzina, choć widzimy w niej pojemniejszy obraz - społeczeństwa. Jeżeli więc szukać w scenografii jakiejś symboliki, to raczej freudowskiej - katalog to wielka szafa oznaczająca płeć.
Już pierwsza scena spektaklu ustanawia relacje między Bianką a rodziną, która wkrótce "wydaje ją za mąż". Dziewczyna wyłania się powoli z jednej z szuflad, prezentując publiczności najpierw swój imponujący warkocz, który przesuwa w tę i we w tę przez mały otwór w ścianie. (W dalszej części przedstawienia rozpuści bujne włosy, eksponując przy tym coraz bardziej swoją kobiecość, a w finale nie ogoli głowy, by stać się bratem Beniamina). Krewni wysypują się po chwili zza powieszonej w głębi sceny, opadającej z nagła kotary, by osaczyć Biankę. Udaje im się to za pomocą tekstu, który w dramacie bohaterka wypowiada po francusku, siedząc samotnie przed lustrem i obserwując swoją rozwijającą się płciowość, której nie potrafi pojąć ani zaakceptować. "Duży nos, usta pospolite, wzrost trzy albo cztery stopy" - wykrzykują do dziewczyny zgodnym chórem, niczym wyuczoną lekcję, a niewypowiedziana dalsza część tej kwestii: "jednym słowem twoja siostra Bianka to mały potwór", wisi gdzieś w powietrzu.
Wreszcie upiorna rodzinka odpływa w jednej z szuflad, odmawiając jednak zabrania na pokład Pauliny, która zostaje z Bianką. Dziewczęta wymieniają kwestie z pierwszego obrazu Sypialnia dziewczęta ale nie jest to prawdziwa rozmowa, aktorki wypowiadają słowa nie do siebie, lecz, stojąc z przodu sceny, wprost do publiczności. Nie patrzą na siebie, nie ma między nimi ani zrozumienia, ani porozumienia. Bianka pozostaje samotna, a ze ścian raz po raz wyłaniają się krewni - cali lub tylko we fragmentach - i powtarzają sylaby słów wypowiadanych przez Biankę i Paulinę. Żadna więź nie połączy też Bianki z przeznaczonym jej przez rodzinę Beniaminem. Widać to od razu w scenie, w której wchodzi on do rodziny, wykonując z każdym z jej członków pantomimiczny układ gestów charakterystyczny dla każdej z postaci, które posługiwały się nimi jeszcze przed pojawieniem się Beniamina na scenie. Nie przestaje przy tym deklamować "O przyjdź" Stanisława Koraba-Brzozowskiego. To, co robi podczas deklamacji, nie ma nic wspólnego z "kapitałem uczuć", jaki wkłada w poezję Różewiczowski bohater, który nigdy wcześniej nie kochał. Beniamin (dlaczego w materiałach kieleckiego teatru zapisywany konsekwentnie jako Benjamin?) Wojciecha Niemczyka wchodzi w opresywny układ, w jakim funkcjonuje rodzina Bianki. Z Dziadkiem więc dokona skomplikowanej manipulacji parówką, którą ten z uporem maniaka (seksualnego) próbuje wtykać w pępki dziewcząt, a Ciotce wycałuje w komiczny sposób nadstawione dłonie. Dopiero po wkupieniu się w łaski każdego członka rodziny dostanie Biankę. Dostanie dosłownie, bo Ojciec i Dziadek przyniosą mu ją sztywną jak lalkę. Młodzi postawieni na wprost siebie nie przestaną podlegać rodzinnym manipulacjom - za Bianką ustawia się Dziadek, który poklepuje dziewczynę po tyłku, zmuszając ją do podskakiwania, ruchy Beniamina natomiast animuje z tyłu Ciotka. Groteskowy obraz kobiety i mężczyzny przygotowywanych do ślubu i przedstawionych jako kukiełki wprawiane w ruch przez starsze pokolenia pozwala przypuszczać, że kiedyś to oni będą pociągać za sznurki innych kukiełek, wprawiając w ruch rodzinny mechanizm.
W finale okaże się, że to Beniamina, a nie Biankę, obdarzono posagiem, a są nim pluszowe zabawki - glista i różne części ciała, w większości kupione w sex-shopie. Ostatecznie mężczyzna odrzuci widzom pluszowe serce, sobie zostawiając znamienne, ale przecież zbyt proste - takiegoż penisa, z którym odjeżdża w jednej z szuflad. Bianka natomiast ostatnie słowo "Jestem" - którym odrzuca narzucane jej role i mechanizmy, a także akcentuje swoje istnienie jako osoby, a nie kobiety, żony, kochanki, matki - skieruje do publiczności, siedząc samotnie na brzegu sceny.
Pozostaje pytanie, czy Dagna Dywicka jako Bianka w przekonujący i konsekwentny sposób doprowadziła do tej sceny? Wydaje się, że nie. Są w przedstawieniu momenty, w których - dosłownie i w przenośni - staje obok rodziny (ustawiającej się często jak do zdjęcia). Jako asystentka reżyserki (co znamienne, asystentami reżyserów przy wystawianiu Białego małżeństwa bywali Beniaminowie) Dywicka chyba jednak zbyt mocno zaangażowała się w realizację scen zbiorowych i dlatego widzom trudno uwierzyć w przemianę jej bohaterki i dostrzec proces, w którym uwalnia się spod opresywnego wpływu rodziny.
Jeśli już jakiś aktor wybija się na niezależność, to jest to, paradoksalnie, Dawid Złobiński jako Dziadek. Choć trzeba przyznać, że przyszło mu to o tyle łatwiej, że zagrał postać właściwie charakterystyczną - w rozwleczonych spodniach i marynarce z muszką, szurając nogami obutymi w ogromne bambosze w kształcie owieczko-króliczków, mamrotał swoje kwestie paradoksalnie wyraźnie i zdecydowanie. Do tego mistrzowsko operował mimiką i potrafił wygrać kontrast, jaki rodziła jego postura w scenach z potężną, rubaszną, a wreszcie wulgarną i odrażającą Paulina.
W niewiele ponad godzinnym przedstawieniu Szczawińska nie wywróciła sztuki Różewicza na nice. Mimo pewnych skrótów w kieleckiej inscenizacji celnie wyinterpretowano jeden z ważniejszych wątków Białego małżeństwa, choć może akcent feministyczny położono przy tym nieco zbyt mocno.