Zabawa z trupem w szafie
"Łup", Teatr Wybrzeże w GdańskuNajnowszy spektakl Teatru Wybrzeże to zabawna komedia i nic ponad to. "Łup" Joe Ortona w reżyserii Iwo Vedrala wstydu Wybrzeżu nie przynosi, ale pozostawia spory niedosyt.
Po przekombinowanym "Poskromieniu złośnicy" w reż. Szymona Kaczmarka wystawiono w Teatrze Wybrzeże zupełnie nieudane "Wiele hałasu o nic" (reż. Adam Orzechowski). Oczekiwania wobec najnowszej premiery były więc spore. Tym bardziej, że niefortunne otwarcie sezonu zbiegło się z półmetkiem dyrekcji Adama Orzechowskiego, który nie może pochwalić się wieloma sukcesami artystycznymi prowadzonego przez siebie, bądź co bądź, największego teatru dramatycznego na Pomorzu.
Joe Orton w ciągu trzydziestoczteroletniego życia wyspecjalizował się w pisaniu czarnych komedii, przeważnie prowokacyjnych i skandalizujących. Do takich należy również "Łup", który, ubrany w farsę detektywistyczną, w groteskowo-ironiczny sposób wyśmiewa policję, wiarę katolicką, czy instytucję małżeństwa. Nieprzypadkowo od nazwiska dramatopisarza ukuto charakteryzujący jego twórczość termin "ortoneska" (ortonesque), określający ją jako "oburzająco makabryczną".
"Łup" prowokuje przede wszystkim tym, że szereg farsowych intryg toczy się wobec, a może mimo obecności trupa matki, żony i zarazem podopiecznej bohaterów dramatu. Orton w tonacji buffo i w konwencji teatralnej porusza kwestię, którą zupełnie serio zaprezentowała niedawno w filmie "33 sceny z życia" Małgorzata Szumowska. Waga tej makabreski znacznie wykracza więc poza miary wesołej komedii, jaką na Scenie Kameralnej zrealizował Iwo Vedral.
Tuż przed sceną widzimy wyeksponowaną otwartą trumnę ze zwłokami pani McLeavy. Pusta niemal scena ograniczona jest po bokach drewnianymi ściankami, w których znajdują się drzwi szafy (do których wrzucana będzie nieboszczka). Każdy narożnik drewnianych ścianek ozdabia paprotka. Tylnej ściany brak. Zamiast niej oglądamy to, co zazwyczaj ukrywają kulisy - aktorów siedzących na takich samych jak publiczność krzesełkach, czekających na swoje kwestie, przebierających się etc. Tylko czemu ma służyć podważanie teatralnej iluzji w skrajnie nierealistycznej komedii? Po co wyważać wyważone drzwi?
Zmanierowany Hal (Maciej Konopiński) wraz ze swoim biseksualnym przyjacielem Dennisem (Grzegorz Falkowski) okradli bank. Do wywiezienia pieniędzy tak, aby nie wzbudzać niczyich podejrzeń, najlepiej nadaje się... trumna matki Hala. Wszystko jednak się komplikuje z chwilą przybycia Truscotta (Mirosław Baka).
Pierwsze sceny pożegnania zwłok przy akompaniamencie podniosłej muzyki pogrzebowej ciągną się ponad miarę. Potem następuje gwałtowna zmiana klimatu zaznaczona lekkimi jazzującymi rytmami. Muzyczny przekładaniec w połączeniu z usilnym a niepotrzebnym stopniowaniem tempa sztuki pozbawia tekst werwy i dynamiki. Karuzela zdarzeń nakręca się dzięki temu bardzo powoli, a błyskotliwe wypowiedzi i cięte riposty (świetne tłumaczenie Małgorzaty Semil) brzmią obco i kontrastują z koturnową grą zagubionego (na początku spektaklu) zespołu Wybrzeża. Dopiero wejście Truscotta zmienia ten stan rzeczy. Bohaterowie stają się "jacyś", a przedstawienie zaczyna być śmieszne.
Vedral inaczej niż w oryginale rozkłada akcenty swojej komedii. Groteskowo-makabryczna obecność sponiewieranych i zbezczeszczonych zwłok matki jest tutaj żartem pozbawionym jakiejkolwiek siły. Śmieszna i zarazem upiorna figura matki u Ortona, na Scenie Kameralnej zaprezentowana w postaci nieproporcjonalnego manekina, wygląda na pretekst do rozegrania sztuki. Reżyser wydobywa za to na plan pierwszy wątek katolicki i stara się go wyostrzyć, włączając do spektaklu obrazek papieża Jana Pawła II. Jednak prezentowany obraz katolicyzmu również pozbawiony jest wyrazu. Znów brakuje Verdalowi zdecydowania. Reżyser niby zgadza się z Joe Ortonem w jego satyrycznym i ironicznym oglądzie katolików, ale trudno jednoznacznie określić jakie ma konkretnie zarzuty, bo szybko chowa się za tekstem sztuki.
Przez ostatnie pół godziny spektaklu akcja, szybkie, niemal farsowe tempo przedstawienia oraz równa, zespołowa gra aktorów wreszcie pozwalają związać tekst z tym, co widzimy na scenie. Szkoda, że tak późno Iwo Vedral uwalnia ogromny, zawarty w "Łupie" potencjał komizmu słownego i sytuacyjnego. Ale jak głosi powiedzenie - lepiej późno niż wcale.
Bardzo surowe jeszcze przedstawienie wymaga ogrania. Widzowie nie znajdą w nim ambicji powiedzenia czegoś o świecie w jakim żyjemy. Gdzieś wyparowała ironia, a stępione ostrze satyry wymierzone jest w próżnię. Pozostała tylko rozrywka, mimo wszystko na niezłym poziomie. "Łup" w reżyserii Iwo Vedrala okazał się być grzeczną komedią bez większych aspiracji.