Zadara w Savoyu

"Hotel Savoy" - Teatr Nowy im. Kazimierza Dejmka w Łodzi

Łódź zawsze była przejściowa. Najbardziej przejściowa i przemijająca jest dla tych, którzy mieszkają tu na stałe. Na tyle długo obcują oni z poczuciem przejściowości, że staje się ono przydatne, przyjemne, a wręcz niezbędne. W tej intelektualnej, życiowej, ekonomicznej przejściowości są elementy stałe.

Stałe poczucie peryferyjności, niekończące się próby podskakiwania w górę. To pląsanie bardziej lub mniej rytmiczne, które wchodzi w nawyk. Jest tu jakaś wszechobecna masa postaci dryfujących po Piotrkowskiej od pubu do pubu. Uprawia dryf akceptujący, lubiący swoją zwykłość. To ciężki, gęsty i kleisty przesuw, który stoi w miejscu. I ktoś już napisał o tym książkę. Szare masy robotników chodzą po mieście. Myślą o rewolucji. Strajkują. Z nieba leje się deszcz pomieszany z czarnym pyłem z kominów. Za chwilę zjawi się bogaty żyd i sfinansuje absurdalne, nikomu niepotrzebne projekty. Hotel Savoy przechowuje ludzi bez domu i bez nadziei próbujących odnaleźć się w zrujnowanym świecie po pierwszej wojnie światowej. Józef Roth, austriacki pisarz i autor wydanej w 1924 roku powieści Hotel Savoy, w której znajdują się te sceny,wcale nie napisał, że ma na myśli Łódź. Ale my wiemy, że ma. Według nas on ma na myśli Łódź. 

Przejściowość zainspirowała Michała Zadarę, który we współpracy z teatrem Nowym i w ramach festiwalu Łódź 4 Kultur wystawił powieść Rotha właśnie w Hotelu Savoy. Widzowie ze schematem budynku w ręku wędrują z sali dancingowej na podwórko, z szóstego piętra na siódme, z tajemniczego schowka do kuchni. W każdym z tych miejsc grane są sceny z powieści. Grane symultanicznie, zatem zawsze widzi się część, a nie całość. Każdy układa własny spektakl z cytatów. No i każdy krąży, przemierza korytarze, zaułki, zagląda do dziwnych pomieszczeń. Aktorzy zagadują widzów tekstem z powieści. Przecież wszyscy jesteśmy z Rotha. "Przecież nic między nami nie było" - główny bohater żegna się z poznaną w hotelu dziewczyną. "W tym mieście człowiek chamieje. Czaszkę człowiekowi zaszywają. Mózg usycha!" - mówią jacyś mężczyźni w rogu korytarza. Chyba chcą wyjechać do Ameryki. "Ale gardło nie usycha" - rzuca któryś z nich i podaje mi plastikowy kubek piwa. Wzbraniam się, bo prowadzę, ale on pokazuje butelkę i mówi, że bezalkoholowe. Piję łyk i odstawiam na parapet, gdzie siedzi aktor z gitarą i chyba jakiś saksofonista. To część spektaklu, która w programie nazywa się "koncert inspirowany Hotelem Savoy". Nie ma czasu słuchać. Na siódmym piętrze zaczyna się kolejny epizod pt. "śmierć Sanczina". Cały hotel chodzi. 

W wizji Zadary wszystko jest zwykłe, przyziemne, oczywiste. Mówienie tekstu proste, ironiczne, bez patosu, bez przesady. Aktorzy swobodni. Gadają swoje kwestie w tłumie ludzi. Czasami muszą się przez nas przepychać, muszą nas odpychać. Czasami tylko przeproszą. Ludzi to bawi. Powstaje wrażenie, że w pokojach toczy się normalne życie. Aktorzy leżą na hotelowych łóżkach, siedzą na parapecie. W trakcie gry jeden wychodzi do toalety. Spuszcza wodę. W scenie u Sanczina, który właśnie umiera, gra radio Wawa. Na podłodze leżą małe hantle i gumy do rozciągania. Takie tam duperelki. Codzienna zwykłość. Ale przede wszystkim bieg. Rzeczywistość przyspieszona, bo w każdym z pomieszczeń powieszono zegar. Co piętnaście minut gra się nowy epizod. Więc szybko pędzimy do następnego punktu na planie. I tak ulatuje z tekstu Rotha spora część niezwykłości. Jego powieść jest w rzeczywistości przypowieścią, parabolą, ukazuje miejsce wszędzie i nigdzie. Realizm rozpływa się w tajemniczej nieokreśloności. Postaci uchwycone są w pozach, wyraźnych i znaczących, jakby zastygłych w woskową figurę. W każdej ze scen powieści dominuje atmosfera mierzenia się z ludzkim losem, dziejowości przelewającej się przez pokoje i korytarze hotelu. Ludzie czekają na przyjazd żydowskiego bogacza Bloomfielda z nadzieją na finansowe wspomożenie. Inni handlują walutą, szukają pracy, głodują i zastawiają ubrania u portiera. Jest w tym coś z opowieści chasydów, z żydowskiego mistycyzmu. W rozbieganym spektaklu Zadary ani aktorzy, ani widzowie nie mają za wiele czasu na taką refleksję. W epizodzie zatytułowanym "monodram windziarza z hotelu Savoy" prezentowany jest współczesny tekst o perypetiach studenta poszukującego w Łodzi pracy. Przy kilkakrotnie powtarzanym zdaniu "taki tu marazm" gromkie śmiechy. Potem ten sam tekst odśpiewany w formie rokowego przeboju przy akompaniamencie ostrej perkusji. Muzycznie bardzo efektowne. Ale artyści się z tego śmieją, bo na ścianie znajduję kartkę z odręcznie nabazgroloną notatką: "Najlepszy musical od czasu Metra". Podpisane: Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza. Zbyt to lekkie jak na wizję Rotha. Szczególnie, że Zadara zrezygnował z dostatecznie wyraźnego wyeksponowania pożaru, który trawi hotel na końcu powieści. Ogień zaprószony przez zdesperowanych strajkujących robotników niszczy jedyną ostoję skrzętnie chronionej nadziei na lepsze życie w mieście błota i sadzy. Hotel przestaje istnieć niczym Atlantyda, która zabiera ze sobą na dno swych dziwnych mieszkańców. Nie u Zadary.

Trzeba powiedzieć, że w tym niewątpliwie ciekawym spektaklu najpiękniej gra sam hotel. Chociaż błyszczy PRL-owskimi lamperiami, a ze ścian straszy fotkami z Łodzi lat - na oko - siedemdziesiątych, nie traci nic z monumentalności, która kojarzy się z Titanikiem. Strych na którym odgrywany jest jeden z epizodów przetrwał w niezmienionym stanie od czasu budowy hotelu. Ma już równo sto lat, bo budynek powstał w 1912 roku. Plątanina korytarzy i pomieszczeń jest jak gigantyczne cielsko oceanicznego liniowca. Aktorzy nie z własnej winy nie mają nawet szansy ograć tej przestrzeni. Aż chciałoby się zajrzeć jeszcze do paru zakamarków, otworzyć jeszcze inne drzwi, poszperać i pomyszkować, jak w trakcie wielkiej gry terenowej. Nie ma o tym mowy, bo spektakl trwałby w nieskończoność. Ale i tak widać sporo. Budynek jest doskonale oświetlony; oryginalne witraże, szyb starej windy, studzienne podwórko dzięki punktowym reflektorom rozbłyskują nowymi kolorami i kształtami. Największe wrażenie robi scena otwarcia. Widzowie wchodzą wąską bramą na podwórko hotelu. Wszędzie pełno dymu. Oficyny po lewej i prawej stronie pną się na siedem pięter w górę. Gra świateł i cieni na fasadach, gdzie szczegóły architektoniczne wyskakują do przodu jak niesamowity relief, czy kubistyczny obraz. Pod wieczornym niebem całość szara i czarno-biała niczym z ekspresjonistycznego filmu. To jest ten jedyny w spektaklu Zadary moment dotknięcia prawdziwej tajemniczej pustki w wymiarze mniej przyziemnym, a bardziej filozoficznym. Bo to się działo w Łodzi. W hotelu Savoy.

Michał Lachman
lodzwkulturze.wordpress.com
22 września 2012

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...