Żadnego widza nie pozostawimy samego
Rozmowa z Michałem BuszewiczemPo to się zostaje dyrektorem artystycznym teatru, żeby móc prowadzić działalność artystyczną i pokazywać widzom kolejne spektakle, stwarzać dla nich kontekst i spotykać się w wymianie opinii i wrażeń z widzami.
Z Michałem Buszewiczem, dyrektorem artystycznym Teatru Współczesnego w Szczecinie, rozmawia Małgorzata Klimczak ze szczecińskiego Oddziału Dziennika Teatralnego.
Małgorzata Klimczak: Bardzo często słyszymy, że Szczecin jest na końcu świata, a pan zdecydował się przyjechać na ten koniec świata, a decyzję podejmował pan w trudnym dla Teatru Współczesnego w Szczecinie momencie, kiedy trwały rozmowy na temat finansowania placówki. Pamięta pan moment, w którym powiedział „tak", najpierw sobie, a potem teatrowi?
Michał Buszewicz - Ziemia jest okrągła, więc Szczecin wcale nie jest końcem świata. Z powodzeniem może być początkiem. Nie przyjąłbym propozycji Teatru Współczesnego, gdyby nie wiele składowych, które sprawiły, że na tę propozycję zareagowałem euforycznie. Nie podjąłbym się pracy, która by mi nie dawała możliwości rozwoju i swobodnego działania, dlatego od sierpnia, kiedy ogłosiliśmy, że obejmę stanowisko dyrektora artystycznego, do stycznia, kiedy objąłem stanowisko, czekaliśmy na zapowiedziany ruch miasta w kwestii dofinansowania teatru. Sytuacja była już mocno podbramkowa i cieszy mnie, że zaczęto ją traktować poważnie. Głośno deklarowałem, że nie wyobrażam sobie sytuacji, w której miałbym pełnić funkcję dekoracyjną, z niemożnością realizacji programu. Po to się zostaje dyrektorem artystycznym teatru, żeby móc prowadzić działalność artystyczną i pokazywać widzom kolejne spektakle, stwarzać dla nich kontekst i spotykać się w wymianie opinii i wrażeń z widzami. Pewność sensownego finansowania pozwoliła mi podjąć decyzję. Ale już wcześniej pomysł związania się ze Szczecinem mnie rozbudził - tu jest ciekawie pod kątem artystycznym.
Teatr Współczesny ma zespół, który z niejednego pieca jadł chleb i rozwijał się w bardzo ciekawym kierunku, na początku za czasów Anny Augustynowicz, która wykonała wielką pracę kształtowania charakteru tej grupy. Potem zetknął się z bardziej społecznym rozumieniem teatru za dyrekcji Kuby (Skrzywanka dop. redakcji). Teraz kolejna ścieżka przed nami, doświadczenia nowych spotkań, poszerzania repertuaru. Myślę, że następny sezon będzie kolejnym zwrotem estetycznym w życiu tego zespołu. Mówię o sposobie grania, sposobie konstruowaniu roli, stawianych wymaganiach.
Nie ma co ukrywać, że to miejsce jest najważniejszym ośrodkiem teatralnym w regionie, jednym z ważniejszych w Polsce. Myślę, że mieszkańcy Szczecina powinni być dumni z tak wyjątkowego zjawiska.
W Szczecinie widzowie się przyzwyczaili do Teatru Współczesnego, do tego, że zdobywa nagrody, jeździ na festiwale. Jak ten teatr jest postrzegany w Polsce?
- Zawsze jako marka. I za czasów Anny Augustynowicz, i za czasów Kuby, to była zawsze marka. Zawsze niezwykłym szacunkiem cieszył się zespół aktorski, zawsze niezwykłym szacunkiem cieszyły się wybory repertuarowe. I nie chodzi tylko o obecność na festiwalach, chociaż na festiwalach teatr często gościł, ale przede wszystkim o przedstawienia, które chciało się oglądać. Chciałbym podkreślić wyjątkowy charakter tego zespołu, wyjątkowy charakter grania, który był wizytówką tego teatru. Myślę, że w przypadku Teatru Współczesnego Szczecin nie tylko nie powinien mieć kompleksów, ale wręcz powinien się nim chlubić, bo jest wyjątkowy w swoim charakterze artystycznym.
Ale teatr to nie tylko aktorzy – ich widzimy na scenie każdego wieczora. W teatrze pracuje równie ciężko grupa osób, która wpływa na to, że ta marka jest widzialna, rozumiana, że widzowie są zaopiekowani. A także ta, która sprawia, że teatr działa bezpiecznie z dnia na dzień. Mówię tu o administracji, komunikacji, promocji. Ale także technice, bez której najlepszego nawet artysty nie będzie widać ani słychać.
Pana poprzednicy postawili wysoko poprzeczkę, bo Anna Augustynowicz sprawiła, że o teatrze zaczęło być głośno w Polsce, a Kuba Skrzywanek przestawił go na nowe tory. Nie pytam, czy to jest dla pana wyzwanie, bo dla artysty to powinno być wyzwanie, natomiast chciałam zapytać, na jakie tory pan chce skierować ten teatr?
- Moją ideą przewodnią jest, żeby ten teatr stał się miejscem realnego spotkania i wymiany. Chciałbym, żebyśmy uczyli się rozmawiać o przedstawieniach. Wpuszczali je w szerszy kontekst wydarzeń, które pozwolą spojrzeć na spektakl pod różnym kątem. Spektakl jest kawałkiem repertuarowym, można powiedzieć, że głównym, ale wokół niego mogą się dziać inne wydarzenia. Ciekawym przykładem są fakultety z horroru, które były realizowane przy okazji spektaklu „Frankenstein". Spotkania i wykłady przyciągnęły bardzo dużo osób, które chciały pogłębić swoją wiedzę na temat horroru, a przy okazji ten pakiet, który dostały, pomógł im w odbiorze spektaklu „Frankenstein" Grzegorza Jaremki. Zawsze można zrobić sobie pakiet minimum i przyjść na spektakl, można przyjść na spektakl i wykład, a może pojawi się więcej wydarzeń, dzięki którym będzie można poszerzać swoje zainteresowania, poszerzać swoje pojęcie o kulturze wokół zadanych przez nas tematów, a trochę ich będzie. Przyszły sezon będzie zajmował się tematami istotnymi w skali światowej, w skali krajowej i w skali bardzo lokalnej. Pojawia się tematy bardzo szczecińskie, pojawią się i takie wzięte z wewnętrznego pejzażu człowieka, pojawią się tematy historyczne a także nieznane opowieści. Wydaje mi się, że program przyszłoroczny jest dosyć zróżnicowany i pozwala widzom na spotkanie się z różnorodnością estetyk. Chcę, żeby widz przychodzący do teatru mógł się spotkać z różnymi językami. Teatr ostatnich lat trochę „znalazł na siebie metodę" i zdarza mu się z niej niechętnie rezygnować. Chcę zobaczyć, z jakimi estetykami można skonfrontować szczecińskiego widza. Jestem też zwolennikiem tezy, że nie powinniśmy oglądać tylko tych spektakli, które lubimy. Kategoria hitu jest bardzo niebezpieczna. Bo hit wiadomo, że nam się spodoba. Powinniśmy oglądać te spektakle, których się najbardziej obawiamy. Powinniśmy chodzić na takie spektakle, które na początku brzmią dla nas obco. Powinniśmy iść tam, gdzie pojawia się jakiś rodzaj ryzyka. Tam zaczyna się rozwój i prawdziwa zabawa.
Jak pan chce przyciągnąć do Teatru Współczesnego widzów, którzy obawiają się tego ryzyka i do tej pory w tym teatrze nie bywali, bo tam jest dla nich za trudno, za dziwnie?
- Teatr Współczesny ma wierną publiczność, ale będziemy też walczyć o nowego widza. Żadnego widza nie pozostawimy samego. Mnie interesuje, dlaczego dla widza spektakl był trudny, niezrozumiały i wydaje mi się, że trzeba dotrzeć do tych głosów, wysłuchać ich. Ważną kwestią jest upowszechnienie narzędzi odbioru, które pozwalają nam emocje towarzyszące spektaklowi nazwać. Jeżeli ktoś czuje dyskomfort czy niewygodę po spektaklu, to nie musi oznaczać, że to jest zły spektakl. Czasami ta niewygoda jest emocją, która jest przez twórców zaplanowana. Oczywiście nie każdy musi to lubić, ale też: po co się chodzi do teatru? Dla rozrywki? Dla myślenia? Dla estetyki? Dla ról? Dla historii? Odpowiedzi jest dużo.
Stąd ogromna rola zajęć edukacyjnych, które zamierza pan rozwijać.
- Edukacja to pojęcie, które trochę paternalizuje tych edukowanych, natomiast ja lubię słowo pedagogika teatru, bo ono zakłada dużo szersze rozumienie całego zjawiska. Nie chodzi tylko o to, żeby widzom pokazywać jak oglądać spektakl, czy jak się zachowywać w teatrze, ale żeby budować pewne sieci wsparcia, komunikacji, spotkania. Społeczności to są ważne rzeczy. Zauważyłem, że młodzież garnie się do teatru, grupa młodzieży przecież konsultowała spektakl „Edukacja seksualna". Teraz, podczas pracy nad moim najnowszym spektaklem „Dom niespokojnej starości", konsultuję się z grupą ekspercką seniorów. To też jest element pedagogiki teatru – jak rozmawiać z osobami z zewnątrz. Być może ktoś ma jakieś wyobrażenia o teatrze, które mogą się podczas takiego spotkania weryfikować. Ale jest też wiele innych grup: grupy nauczycieli, grupy widzów zorganizowanych, grupy widzów o artystycznej duszy, które chcą prowadzić dialog o teatrze. Budowanie sojuszy na wielu polach społecznych to jest coś, co wzbogaca życie teatru.
Myśli pan, że dojrzały widz o pewnych przyzwyczajeniach będzie chciał dyskutować?
- Właśnie między innymi o tym robię spektakl. Najwyższy czas, żeby coś zmienić i wyjść z kolein przyzwyczajenia, zobaczyć, czy się da inaczej. Wydaje mi się, że to są rzeczy, które pozwolą takiemu widzowi na pewien rodzaj zabawy, na zasadzie: pójdę i zobaczę, co tam jest. Oczywiście najbardziej lubimy piosenki, które znamy, ale czasami musi nastąpić moment przełamania, dania szansy czemuś nowemu. Tylko zmiana przyzwyczajeń gwarantuje ruch do przodu.
Seniorzy, z którymi pan teraz rozmawia, czymś pana zaskoczyli?
- Na razie mnie zaskoczyli dużą energią i satysfakcją z życia, którą w sobie mają. To są niesamowicie aktywni ludzie, którzy dużo czasu spędzają na jakichś zajęciach, w stowarzyszeniach, grupach, fundacjach. Znalezienie terminu spotkania to jest bardzo trudna sprawa, bo oni są bardzo zajęci i dzięki pierwszemu spotkaniu dowiedziałem się, jak szerokie oni mają horyzonty, w ilu inicjatywach brali udział, jakie mieli doświadczenia w przeszłości. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że spotykam wybraną grupę.
Pytam o seniorów, bo to jest bardzo ciekawa grupa do zagospodarowania. Mają czas, bo już nie pracują, ale są jeszcze pełni energii. Obraz seniora mocno się zmienił.
- Jakość i długość życia się znacząco podniosły, więc czasu jest jeszcze więcej. Czuję że porywamy się na coś ciekawego, spektakl będzie mówił o trudnych sprawach w przystępny i dowcipny sposób. Mam poczucie, że ten spektakl da tym, którzy nam zaufają, jakiś rodzaj siły i przekonania, że warto wykorzystać swój czas na maksa. Dać sobie przyzwolenie na przełamywanie przyzwyczajeń. Odcięcie się od losu zapisanego społecznie, gdzie panuje przekonanie, że jeśli ktoś skończy 60 lat i jest sam, to powinien siedzieć w domu i czekać na odwiedziny dzieci, jeśli je ma.
Ostatnie spektakle Teatru Współczesnego poruszają problemy nie tyle mniejszości wszelkiego rodzaju, ale sporych grup społeczeństwa, jak wykluczenie komunikacyjne w „Nie twoja kolej, kochanie" czy wypalenie zawodowe i frustracje mężczyzn, którzy teoretycznie powinni być w szczytowym momencie swojego życia i szczytowej formie w „Na rauszu". Czy wyszukiwanie takich nieodkrytych tematów to jeden z punktów pana programu artystycznego?
- Absolutnie. Przyszły sezon w dużej części będzie dotyczył tematów bardzo istotnych społecznie, spraw, które większość z nas silnie przeżywa. Na pewno będą tematy bardziej lokalne. Jedna propozycja będzie się poruszać wokół tożsamości Szczecina jako miasta i jego mieszkańców. Nie chcę jeszcze zdradzać konkretów, bo ogłosimy to na specjalnej konferencji prasowej.
To na koniec przypomnijmy, jakie spektakle zobaczymy w tym sezonie, poza pana premierą „Dom niespokojnej starości", która już w lutym.
- W marcu zapraszamy na scenę Nowe Sytuacje na spektakl „Surferzy: - dwóch reżyserów i zarazem autorów scenariusza – Bartek Juszczak i Marcel Osowicki przygotowują opowieść o kulturze surferskiej, o jej blaskach i cieniach, również w kontekście relacji człowieka z celami, do których drogą jest ocean. Na koniec sezonu, 16 maja, Marcin Liber pokaże lokalnej publiczności musical „Paprykarz szczeciński" poświęcony najsłynniejszej lokalnej konserwie, a będzie to, mówiąc na razie dość tajemniczo, opowieść o tym, co mamy we wnętrzu puszki.
__
Michał Buszewicz - reżyser, dramatopisarz, dramaturg. Absolwent specjalizacji dramatologicznej Wiedzy o Teatrze UJ i dramaturgicznej Wydziału Reżyserii i Dramaturgii krakowskiej AST. Nominowany do Paszportu „Polityki" za rok 2022. W latach 2015-2016 pełnił funkcję kierownika działu dramaturgicznego Narodowego Starego Teatru w Krakowie. Jest członkiem kolektywu artystycznego Instytut Sztuk Performatywnych w Warszawie. Od stycznia 2025 roku dyrektor artystyczny Teatru Współczesnego w Szczecinie.