Zagrać pedofila

Rozmowa z Piotrem Pilitowskim

To nie jest prawda, że przed obecną dyrekcją w Ludowym nie było nic. Był przyzwoity teatr dla ludzi, teatr środka. Mieliśmy wielkie sukcesy frekwencyjne. Mamy swoją publiczność, wiemy, że ona nas lubi".

Z Piotrem Pilitowskim, aktorem krakowskiego Teatru Ludowego, rozmawia Jacek Wakar.

Jacek Wakar: Rola Arnolda Friedmana zmieniła Twoje zawodowe życie...

Piotr Pilitowski: Niewątpliwie.

Jakie było pierwsze odczucie, gdy dowiedziałeś się, że właśnie Ty zagrasz tę postać?

- Z początku nawet nie pomyślałem o tym, kim jest ten człowiek, że jest to bohater autentyczny, można obejrzeć go w filmie, sprawdzić, jak wyglądał i jak się zachowywał. Bardzo chciałem spotkać się w pracy z Marcinem Wierzchowskim. Nie znałem go do tej pory, niczego razem nie zrobiliśmy. Wiedziałem tylko, że ma fascynujący sposób działania. Porywa za sobą ludzi, a jednocześnie jest bardzo systematyczny, poukładany. Mnie zauroczył od razu, co nie znaczy, że nie miałem żadnych wątpliwości. Uprawiam ten zawód od trzydziestu lat, z niejednego pieca chleb jadłem, ale z takiego jeszcze nie. Z początku w ogóle nie było obsady. Oglądaliśmy wspólnie dokumentalny film Andrew Jareckiego o Friedmanach, poznawaliśmy inne materiały, które później miały stać się jeszcze jedną inspiracją – wywiady, dokumenty odnalezione w Internecie. Dopiero po dwóch tygodniach okazało się, że to właśnie ja mam być Arnoldem. I wszedłem w to jak w masło dzięki Marcinowi. Jest niezwykłym człowiekiem i fantastycznym reżyserem, jak nikt potrafi zarazić pasją do wspólnego szukania.

I wtedy wątpliwości ustąpiły?

- Tak naprawdę chyba wcale ich nie było. (śmiech) Marcin zainfekował nas tym tematem – nazwijmy go sprawą Friedmanów. I zaszczepił w nas niewiedzę. Nie wiemy, czy Arnold zrobił to, czy jest niewinny. I do końca się nie dowiemy. Ani my, ani widzowie.

Rzeczywiście, w toku Waszego przedstawienia raz Arnolda uniewinniamy, a za chwilę jesteśmy gotowi go skazać. Ciekawi mnie jednak Twoje z nim spotkanie. Myślałeś o tym, by go bronić, zrozumieć jego postępowanie?

- Friedman napisał coś, co nazwał My Story – wydaje się być tam szczery. Opowiadał o swoim życiu i własnych homoseksualnych skłonnościach. Rozmawiał też z dziennikarką, obecną w naszym spektaklu. Ten monolog został w nim wykorzystany jako mowa obrończa bohatera. Gdy to przeczytałem, wiedziałem już, że mam się czego chwycić. Poczułem, że mogę mu uwierzyć. Był winny, ale nie zasłużył na jednoznaczne potępienie. Miał zrujnowane życie, zniszczoną psychikę, nieodwracalne piętno odcisnęło na nim wszystko, co przeszedł w dzieciństwie. Próbowaliśmy się do niego zbliżyć przez różnorodne ćwiczenia, improwizacje. Zastanawialiśmy się, jaki był jego ojciec, jego matka, jakie łączyły ich relacje, jak wpłynęła na Arnolda wczesna utrata siostry. W jakimś stopniu mu uwierzyłem, ale wiedziałem, że niczego nie podamy widzom wprost. Prawdy nie ma albo jej nie znamy. Liczy się jej poszukiwanie i wszelkie wątpliwości.

Czym Arnold Friedman różni się od pozostałych Twoich ról?

- Jak wspominałem, po raz pierwszy zagrałem kogoś, kto istniał. Można zobaczyć go w filmie, obejrzeć zdjęcia, zachowane dokumenty. Już na początku pracy pojawiło się pytanie o powielanie prawdziwego Arnolda, fizyczne naśladowanie.

Poszliście w to – czy całkiem tę drogę odrzuciliście?

- W części weszliśmy w taki tryb pracy. Jest aktorskie ćwiczenie, które polega na tym, by wyobrazić sobie w tej roli kogoś innego, a potem tego aktora imitować. Czasem coś po tym zostaje, a innym razem nie. Tym razem jednak fizyczność bardzo wiele mówiła o bohaterze, dlatego nie mogliśmy jej porzucić. Jednocześnie trwały improwizacje, szukanie innych tropów i inspiracji. W pewnym momencie – dzięki Marcinowi – wszystko to razem zaczęło się przenikać. Na tyle poznaliśmy te postaci, że siadając do stołu do trudnych scen rodzinnych, odkrywaliśmy, że wiemy o nich tak wiele, że wszystko dzieje się samo. Staje się zaskakująco łatwe.

Rola Friedmana wymagała od Ciebie również fizycznej transformacji.

- Bardzo to bliski mi sposób grania. W szkole uczył nas Jan Peszek i dużo mówił o stopieniu z postacią, o tym, by się nią stać bez reszty. Wtedy nie wszystko z tego rozumiałem. Dziś wiem, że chciał pełnego zanurzenia w postać, a tu dochodzi do takiej sytuacji. Ludzie widzą nas z bardzo bliska, więc nie możemy oszukiwać. Zresztą nie ma takiej potrzeby. Sekretne życie Friedmanów dało nam szanse na filmowe granie – z racji braku dystansu do widzów byliśmy obserwowani jak w zbliżeniu. Kolega z innego teatru powiedział potem, że zna mnie trzydzieści lat, patrzył mi w oczy, a mimo to zapomniał, że to ja. Trudno o większy komplement i większe zawodowe spełnienie.

Był moment, kiedy poczułeś, że znalazłeś do swego bohatera właściwy klucz?

- Tak, z pozoru to był drobiazg. Zauważyłem w filmie, że Arnold często łapie się ręką za drugą rękę. Głaszcze ją, a jego ciało ledwie dostrzegalnie się kiwa. Powtórzyłem ten gest i ten ruch. Wówczas poczułem, że go mam, że już jest mój.

Aktorstwo wymaga również czasem dotykania swoich ciemnych stron. Powiedziałeś mi kiedyś, że to dla Ciebie szczególnie interesujące.

- Sytuacji, w których byłem do tego zmuszany, nie miałem dotychczas tak wiele. Grałem kiedyś Klaudiusza w Hamlecie i pamiętam, że walczyłem ze sobą, by dotrzeć do jego trzewi, a przy okazji okazywało się, że moje trzewia – a jestem pogodnym człowiekiem – też są czarne. Spotkanie z Arnoldem Friedmanem jest wyjątkowe, choć nie odkryłem w sobie podobnych jak on skłonności. Teraz zaczynamy przygotowywać z Marcinem Wierzchowskim Hańbę według Johna Maxwella Coetzeego. Również nie będzie to jasny świat i zobaczymy, dokąd nas ta podróż zaprowadzi. To właśnie jest w aktorstwie fascynujące i zbliża je do psychologii – umiejętność otwarcia się na innego człowieka i próba zrozumienia go.

Do tego bardzo potrzebne jest poczucie bezpieczeństwa, przekonanie, że w tę podróż wyruszacie razem.

- Oczywiście, i Marcin je daje w pełni. Gdybym w pracy z nim próbował stosować jakieś wyuczone sztuczki, nic by z tego nie wyszło. Staram się zawsze mieć zaufanie do reżyserów. Wierzę, że chcą dobrze, choć nie zawsze umieją osiągnąć cel. Nie mam problemu z otwarciem się przed nimi jako człowiek, obnażeniem się czasami w bardzo intymnych zwierzeniach.

Mówi się, że aktorstwo pozwala przeżyć kilka żyć jednocześnie. I daje prawo robienia rzeczy, na jakie prywatnie nigdy byśmy się nie odważyli.

- Być może właśnie to jest w nim najciekawsze. Ważne jednak, żeby naprawdę dotknąć tych ludzi – żyjących kiedyś albo mających żyć w przyszłości. Wtedy rzeczywiście można to poczuć, wiedząc, że nie dochodzi do żadnego oszustwa. To oczyszcza, a jednocześnie wykańcza. Trzeba pamiętać jednak, że to jest tylko zawód. Ktoś przyjdzie do teatru, zaśmieje się lub uroni łzę, a potem wróci do swoich spraw. I bardzo dobrze. Aktorzy bywają bardzo przewrażliwieni na swoim punkcie. Twierdzą, że muszą odchorować swą pracę. Mam do tego dystans – bez przesady. Po Friedmanach przychodzą do mnie ludzie i mówią, że ta rola musiała mnie wiele kosztować. Tymczasem wcale tego nie czuję. Wyrzucam to z siebie, w ten sposób doświadczając oczyszczenia. W scenie sądowej zazwyczaj płaczę, takie to są emocje. A płacz jest dobry, bo oczyszcza. To trudny, ale piękny zawód.

Pochodzisz z teatralnej rodziny.

- Moja mama, Maria Nowotarska, jest aktorką. Od trzydziestu lat mieszka w Kanadzie, prowadzi polski teatr w Toronto. Wciąż także gra w przedstawieniach wraz z moją siostrą Agatą Pilitowską. W moim domu teatr był codziennością. Chodziłem z mamą do teatru, ściszałem głos, bo trwała próba, niektóre spektakle widziałem po dwadzieścia razy. Kiedy poszedłem do PWST, zobaczyłem oszołomionych kolegów, przeświadczonych, że teraz będą robić sztukę. Na mnie to nie robiło aż takiego wrażenia, bo byłem do teatru przyzwyczajony.

Teatr był zatem w Twoim przypadku koniecznością?

- Nie. Ojciec był architektem, po nim miałem zdolności plastyczne. Mama grała w Teatrze Słowackiego, a ja lubiłem tam przychodzić, ale nie odkrywałem w sobie szczególnych w tym kierunku ciągot. Myślałem o Akademii Sztuk Pięknych. W liceum wymyśliłem sobie szkolny kabaret, zagrałem główną rolę i poczułem wyjątkową akceptację choćby ze strony nauczycieli, którym zwykle sprawiałem kłopoty, bo wcale nie byłem dobrym uczniem. Zaimponowałem też koleżankom i kolegom – nareszcie. To nie było bez znaczenia. No i zacząłem sobie kalkulować: uznałem, że na ASP jestem za mało zdolny, anglistyka jest zbyt nudna, wojsko nie dla mnie, więc spróbujmy na PWST. Dostałem się, ale nie miałem tej pasji co niektórzy moi koledzy. Długo, bo kilkanaście lat, jako aktor przechodziłem swoisty rozruch. Nie miałem szczególnych umiejętności, do tego doszedł pech. Nie grałem więc zbyt dużo, omijały mnie ważne role. Przełom przyszedł w roku 2000, gdy zagrałem Franza Kafkę w sztuce Kafka Franza Obla na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego.

W szkole zagrałeś w dyplomowym Samobójcy w reżyserii Jerzego Jarockiego.

- To był skok na głęboką wodę. Wiedzieliśmy, że pracujemy z osobistością polskiego teatru. Dał nam jednak szkołę precyzji i dyscypliny, jak to Jerzy Jarocki. W szkole można było wziąć coś od każdego. Nauki Peszka zrozumiałem po latach. Ważny był Krzysztof Globisz, uczył nas wiersza, niewiele starszy od nas. Dawał poczucie bezpieczeństwa i kontrolowanego szaleństwa. Ale aktorstwa uczy praktyka. Aktorem zostaje się po latach od ukończenia szkoły.

Teatr Ludowy to Twój jedyny zakład pracy. Dlaczego tam trafiłeś?

- Odmówiono mi angażu w Starym Teatrze. Musiałem gdzieś iść, bo groziło mi wojsko. I wtedy sam zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor Ludowego Henryk Giżycki. Miałem podobnie jak koledzy propozycje ze Słupska, z Lublina – nawet na bardzo korzystnych warunkach. Jednak nie chciałem wyjeżdżać z Krakowa. Tu się urodziłem, to jest moje miejsce. Jan Nowicki przekonał mnie po swojemu: „Wyjdziesz na Rynek, zapalisz papierosa i wiesz, że żyjesz". Poszedłem za jego słowami. Pierwszy rok jakoś przeszedł, a potem nastąpił przełom wraz z nastaniem Jerzego Fedorowicza jako dyrektora. To skierowało uwagę na nasz teatr. Fedorowicz umiał też zaktywizować miejscowych, a potem przyciągnął do Nowej Huty Jerzego Stuhra, który zrobił u nas bodaj pięć przedstawień. Część z kolegów uczył w szkole, mnie nie, ale otoczył nas opieką. Trafiłem zatem na dobry czas i nie zaznałem raczej w Ludowym prowincjonalnej niemocy.

Nie miałeś nigdy ochoty uciec z Ludowego i znaleźć się, powiedzmy, w obrębie Plant?

- Miałem, oczywiście. Nie starałem się jednak o to. Kiedyś rozmawiałem z jednym dyrektorem, ale bez konkretów. A u nas zapowiadały się ciekawe rzeczy.

Przywiązałeś się do Ludowego.

- Bardzo. Nie mogę uwierzyć, że jestem tam już trzydzieści lat. Robiliśmy rzeczy dobre, więc była w nas nadzieja, że sprawy idą we właściwym kierunku. Poza tym bywało tak, że dwa razy w roku grałem główne role. Trafiłbym gdzie indziej i grzał ławę, więc wolałem zostać. I poczekać, bo teraz przeżywamy fantastyczny moment. Dopięliśmy swego. Zespół zaproponował na dyrektora Małgorzatę Bogajewską i zespół za nią lobbował. Warto było.

Które z doświadczeń lat poprzednich uważasz za najcenniejsze?

- Zagrałem i wciąż gram bardzo dużo komedii i fars. Taki repertuar to wielka nauka warsztatu, elastyczności i precyzji. Myślę, że właśnie komedia i farsa stanowią prawdziwą weryfikację. U nas nigdy nie było szmiry.

Zawsze mieliście porozumienie z publicznością. Nawet w tych trudnych czasach.

- Oczywiście. To nie jest prawda, że przed obecną dyrekcją w Ludowym nie było nic. Był przyzwoity teatr dla ludzi, teatr środka. Mieliśmy wielkie sukcesy frekwencyjne. Mamy swoją publiczność, wiemy, że ona nas lubi.

Mimo to musieliście czuć się wyrzuceni na krakowski margines.

- Tak było. Najważniejsze, że udało nam się utrzymać zespół. To była i jest paka ludzi w trudnych czasach lekceważenia i owej izolacji zawsze trzymająca się razem. Łączyły nas wspólne cele i chęć, by iść – mimo wszystko – do przodu. Trzeba grać do jednej bramki. Czujemy się świetną rockową kapelą, która jak Rolling Stonesi będzie grać do końca naszych dni.

Masz teraz wyjątkowy moment. W Sędziach Wyspiańskiego zagrałeś wspaniale Dziada, znowu zmieniając swoją fizyczność. Znów nałożyłeś na siebie kogoś zupełnie od siebie innego.

- Uwielbiam takie zadania. Sam w tej roli bym siebie nie obsadził, ale dziś widzę, że to jest możliwe. Wyciągnęliśmy wnioski z dramatu. Skoro ten człowiek przez lata pije, wręcz chleje gorzałę, zmienia się jego zachowanie, ręka lata. Gdy ma się pierwszy raz od dawna spotkać z córką, dochodzą ogromne emocje. Zmienia się na naszych oczach, a moim zadaniem jest tę przemianę uwiarygodnić. Pomaga mi w tym zmysł obserwacji. Widzę podobnych ludzi na ulicy i czasem coś od nich biorę. To dzieje się samoistnie, nawet nie do końca świadomie. Szukam podobnych inspiracji, gdy pracuję nad nowymi rolami. Znajduję w moim otoczeniu ludzi podobnych do mojego bohatera, mających bliskie mu doświadczenia. Uważnie na nich patrzę albo ich sobie przypominam. Teraz mam kłopot, bo nie znalazłem jeszcze blisko siebie Davida Lurie z Hańby.

Przeskakujesz z postaci w postać, z każdej coś bierzesz, ale też każdej dajesz coś od siebie...

- Przynajmniej się staram. Szczególna jest sytuacja z Arnoldem Friedmanem. On żył, ma swoją historię. Teraz go gram i jestem mu winny zrobić to jak najpełniej, jak najuczciwiej. Bardzo mnie na to uczulał Marcin Wierzchowski, ale nie musiał, bo od początku było to oczywiste

Zwycięstwo Sekretnego życia Friedmanów na festiwalu Boska Komedia przeniosło Teatr Ludowy do innej, wyższej ligi.

- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie czujemy z tego powodu ogromnej satysfakcji. To jest jeden z najważniejszych festiwali, byliśmy oceniani przez międzynarodowe jury, kompletnie oderwane od naszych polskich zależności. Przeżyliśmy chwilę prawdziwej euforii, ale potem przyszedł poniedziałek i trzeba było iść do pracy. Poszliśmy więc z większym poczuciem pewności siebie. Wiary, że nasza praca ma sens.

Jakie jest Twoje zawodowe marzenie?

- Chciałbym pracować jak najdłużej. Nie marzę o żadnej konkretnej roli, jestem otwarty na wszelkie zaskoczenia, nawet na nie czekam. Nie wyobrażałem sobie, że zagram Dziada w Sędziach albo Davida Lurie w Hańbie, a oni do mnie przyszli.

Myślisz o kinie?

- To jest moje marzenie, ale wiem, że będzie niezwykle trudne do zrealizowania. Rynek filmowy jest głównie w Warszawie, a ja jestem tak zajęty w teatrze, że trudno byłoby mi wyrwać się na jakikolwiek casting. Inna rzecz, że nie mam propozycji. Nagroda na Boskiej Komedii nic w tym względzie nie zmieniła. Nie zaproszono mnie na żaden casting. Tak to, niestety, w naszym kraju działa. Film pozostaje moim niedosytem, ale wierzę, że jeszcze i on do mnie przyjdzie. Znam paru aktorów, którzy zaczęli grać w filmach po pięćdziesiątce. Może i mnie się to przytrafi.

___

Piotr Pilitowski - (1966) od trzydziestu lat aktor krakowskiego Teatru Ludowego. Perkusista zespołu rockowego Kurtyna Siemiradzkiego. Zwycięzca Boskiej Komedii 2017 – za rolę Arnolda Friedmana w Sekretnym życiu Friedmanów otrzymał główną nagrodę aktorską festiwalu.

Jacek Wakar
Teatr Pismo
4 czerwca 2018
Portrety
Piotr Pilitowski

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia