Zagrać prawdziwą Ukrainkę

"Lwów nie oddamy" - reż. Katarzyna Szyngiera - Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie

Rok 2018 to nie tylko setna rocznica zakończenia Wielkiej Wojny i pojawienia się Polski na mapie. To także stulecie relacji polsko-ukraińskich. Walki o Lwów w 1918 roku wyznaczają początek pasma klęsk we wzajemnych relacjach: z perspektywy polskiej to Polskie Orlęta i obrona Lwowa; z perspektywy ukraińskiej - to pogrzebanie szans na niepodległość. Po raz pierwszy w nowoczesnej historii w relacjach polsko-ukraińskich to Polacy stają na przeszkodzie emancypacji państwowej Ukraińców. Stereotypy i wzajemne niechęci do dziś nie pozwalają na sensowną rozmowę. I im właśnie postanowiła przyjrzeć się Katarzyna Szyngiera z zespołem Teatru im. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Tak blisko, a tak daleko - przepoławiający scenę graniczny San jest do przekroczenia jednym susem. We wsi Beniowa, która pojawia się na nagraniu, można rzekę przemierzyć wpław. Mogłoby tu być przejście graniczne, ale nie ma i trzeba jechać naokoło - przez Krościenko. I przez Krościenko właśnie, nawigowana GPS-em, na scenę rzeszowskiego teatru dociera Oksana Czerkaszyna - ukraińska aktorka, która w spektaklu Katarzyny Szyngiery ma zagrać prawdziwą Ukrainkę. Ten metateatralny koncept niesie cały spektakl, powodując na wielu poziomach napięcia.

Po pierwsze, dlaczego właśnie Ukrainka ma grać prawdziwą Ukrainkę? I co to znaczy zagrać prawdziwą Ukrainkę? Czerkaszyna dopytuje o to ze sceny Katarzynę Szyngierę, prosząc o wskazówki reżyserskie. Czuje się nieco wykorzystana, wstawiona do spektaklu tylko z racji swojego pochodzenia; potraktowana instrumentalnie. "Czy zaprosiliście mnie zagrać rolę prawdziwej Ukrainki, żeby legitymizować, że jesteście wobec mnie przyjaźni i mili i że tak naprawdę niema żadnych problemów i że to tylko politycy nas dzielą?" - pyta, tematyzując od razu swoją obecność w polskim teatrze i wskazując na kolonizatorski potencjał teatralnego medium, które wystawia ją na widok jako obcą. A ona nie musi nawet grać, bo samo bycie na scenie - wśród polskich aktorek i aktorów - ją wyróżnia. Nawet w zasadzie nie mówi po ukraińsku - musi być przecież zrozumiała dla polskiej widowni, więc dopiero, gdy zaczyna rzeczywiście używać ukraińskiego, wywołuje prawdziwy efekt obcości. W scenie, która rozgrywa się w Muzeum Pamięci Narodowej "Więzienie przy Łąckiego" we Lwowie nie wytrzymuje: "Jestem już wkurwiona grać po polsku, jestem Ukrainką i ja chcę zagrać w tej scenie w języku ukraińskim!".

Pracy nie ułatwiają jej polscy koledzy i koleżanki; kiedy już wreszcie przebije się przez Krościenko i dostanie upragniony egzemplarz sztuki, okazuje się, że wcale nie jest w zespole dobrze widziana. Chodzi o pracę, którą - jako Ukrainka - zabiera polskim aktorkom, bo przecież dlaczego polska aktorka nie mogłaby zagrać Ukrainki? Nie tylko zresztą aktorkom, bo Polacy i Polki - o czym mówi Czerkaszyna - widzą Ukrainki i Ukraińców w roli roboli lub prostytutek; pijanych i kradnących, a i tak mają pretensje o to, że zajmują im miejsca pracy. Wchodzi więc temat pracy i tu znowu same stereotypy. Z ankiet przeprowadzonych przez realizatorów wśród osiemnastolatków w szkołach średnich wynika, że "Ukraińcy zabijali kobiety w ciąży, a teraz liczą na naszą pomoc, żałosne. Zajmują miejsca pracy, wkurwiają".

Pojawia się oczywiście postać Stepana Bandery. O tym, że jest banderówką Czerkaszyna urodzona w Charkowie dowiedziała od dziadka, który ogląda rosyjską telewizję i uważa Ukrainę za kraj faszystowski, ale dopiero w Rzeszowie, gdzie i Bandera, i UPA służą za straszak zaczęła słyszeć to często. By więc spełnić oczekiwania polskiej publiczności ukraińska aktorka występuje z wizerunkiem ideologa UPA, który skądinąd w czasie rzezi na Wołyniu przebywał w obozie koncentracyjnym.

Razem z Mirosławem Wlekłym Szyngiera wykonała bowiem pracę reporterską, rozpoznając utrwalane stereotypy w ankietach przeprowadzonych wśród uczniów i w sondzie ulicznej. Tu rozmowę z lekarzem ze Lwowa przerywa mężczyzna, który każe rozmówcy Szyngiery wracać do siebie. Reżyserka w rozmowie z Katarzyną Niedurny w onet.pl opowiadała, że choć był to jedyny tak drastyczny incydent, to jednak zadawane Polakom pytania o obecność Ukraińców w Polsce nie należały do łatwych. Widać to zresztą na projekcjach - nawet gdy mieszkańcy Rzeszowa starają się być grzeczni, wyczuwalna jest niechęć. Potwierdza to zresztą sama reżyserka.

Sceniczne badanie stereotypów przybiera charakter rekonstrukcji - trailer "Wołynia" z YouTube'a w wykonaniu Czerkaszyny i Dagny Cipory czy spotkanie Bolesława Chrobrego z Jarosławem Mądrym w 1018 roku, które polega głównie na wzajemnym obrażaniu się; rekonstrukcja tego spotkania odbywa się w kostiumach - i w jedenastowiecznych, i w SS-mańskich mundurach dywizji "Galizien". Jest też wyimaginowana wizyta polskiego ministra spraw zagranicznych we wspomnianym Muzeum Pamięci Narodowej "Więzienie przy Łąckiego" we Lwowie. To czysta fantazja, bo żaden polski minister nie odwiedzi przecież muzeum, które upamiętnia - jak głosi napis na tablicy - trzy okupacje: polską, radziecką i niemiecką. Dlatego też kłopotliwa wizyta przykryta zostaje ludowizną, tańcami, chlebem i solą. Takich Ukraińców z pewnością dużo bardziej chciałby spotkać polski minister.

Podległa bardziej logice performansu dramaturgia spektaklu "Lwów nie oddamy!" nie tylko demonstruje stereotypy. Realizatorzy starają się przedefiniować myślenie o pamięci. Pamięć - twierdzi Marcin Napiórkowski - nie jest jak drzewo, która zakorzenia, lecz jak rzeka, która dzieli. Być może, choć akurat te próby konceptualizacji pamięci nie wypadają w spektaklu najszczęśliwiej, a końcowy monolog mówiony przez zawieszonego na linie - oderwanego od rzeczywistości - Roberta Żurka jest dość naiwną próbą odpowiedzi na pytanie, na które odpowiedzieć się nie da.

Dużo płodniejszą strategią jest chyba konfrontowanie polskiej widowni z jej własną narracją na temat Ukrainek i Ukraińców - ze sceny padają teksty straszne, a są to narracje ugruntowane w polskim dyskursie, który tylko lekko przykryty jest polityczną poprawnością. Wystarczy zresztą spytać kogokolwiek na rzeszowskim dworcu kolejowym o Ukraińców, by się o tym przekonać. A rozdmuchana przez prawicową prasę w Polsce sprawa zamknięcia w skrzyniach nielegalnie przywiezionych przez polskich lwowiaków, a usuniętych wcześniej przez radę miasta, dwóch kamiennych lwów, które są symbolem polskiej okupacji miasta, to nie jest największy problem w relacjach polsko-ukraińskich.

Piotr Morawski
e-teatr.pl
31 grudnia 2018

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia