Zagubiony został przekaz teatralny, a podkreślona pewna idea
"Stalekr" reż. J. RoszkowskiLiteratura science fiction do dziś znajduje się w czołówce czytelniczych bestsellerów, obok kryminałów i harlekinów oczywiście. Nie ma się czemu dziwić. Stan podwyższonej czujności spowodowanej lękami cywilizacyjnymi czy konfliktami ponadnarodowymi, to chwytliwe tematy, wcale nie tak odległe od prawdy obiektywnej (jeżeli taka istnieje).
Jesteśmy spadkobiercami Lemowskiej koncepcji świata, zagrożonego planetarnymi cywilizacjami, które zmuszone do zadawania pytań, poszukiwania odpowiedzi i oczywiście zwykłej ciekawości, penetrują Ziemian, wprawiając ich co najmniej w stan popłochu egzystencjalnego. Penetracja odbywa się oczywiście w obie strony. Świat SF pozostaje w bliskich związkach z systemem wartości, jeżeli nie dosłownie, to umownie. Na pewno stan wiedzy o tych wartościach lub ich braku, jest większy od „dorobku” przeciętnego mieszkańca naszej planety. Bracia Strugaccy, którzy są „sprawcami” Stalkerowskiego zamieszania już od 1972 roku, kiedy napisali „Piknik na skraju drogi”, dołączyli do panteonu pisarzy poszukujących odpowiedzi na jedno z najważniejszych pytań ludzkości– dokąd zmierzamy?
Bohaterowie Arkadija i Borisa Strugackich z „Pikniku..” inspirowali różnych twórców. Tarkowski nakręcił głośny, choć nudny film „Stalker” na podstawie scenariusza braci. Gra komputerowa „Stalker” to już inna epoka, bo miejscem akcji stał się Czarnobyl po najtragiczniejszej katastrofie atomowej, jak miała miejsce w 1986 roku. W kolejce porównań znaleźliby się również Aragorn z „Władcy Pierścieni”, główny łowca androidów z „Blade runnera”( w tej roli uwodzicielski Harrison Ford) i wielu innych bohaterów z problemami, w tym także niezliczona rzesza miłośników stalkeriady, czyli między innymi filmików, gier leśnych, paramilitarnych, od których aż roi się w internecie. „Stalker” Jakuba Roszkowskiego to właściwie przeniesienie powieści Strugackich do teatru. Główny bohater, Red Shoehart, którego poznajemy, gdy ma 23 lata i jest laborantem Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich z filią w angielskim Harmont, decyduje się porzucić instytut, by poświęcić się wyłącznie procederowi przemytu. Przemyca prawie wszystko, co składa się na zamówienia dokonywane przez cywili znajdujących się poza Zoną. Ma jednak zasady, liczy się dla niego przyjaźń, miłość i bezpieczeństwo (co oznacza również: z dala od czarnego budyniu), dlatego ma wyrzuty sumienia z powodu, być może zaistniałej z niedopilnowania, śmierci Kiryła, pozwala Gucie urodzić ich dziecko, choć wie, że może być chore, troszczy się jako stalker o przyszłość rodziny. Posiada również zespół cech, które pchają go nieustannego przekraczania Zony, co ostatecznie kończy się dramatycznie, bo w sposób otwarty dla widza, w powieści dla czytelnika, których pozostawia się samych po scenie śmierci Artura Barbidge’a.
Jakub Roszkowski, rocznik 84., dramaturg i dramaturg Teatru Wybrzeże, poważył się, po wielu wspólnych, często udanych realizacjach scenicznych z różnymi reżyserami, na debiut reżyserski. Inscenizacja miała być ponadczasowym zbiorem przemyśleń o kondycji gatunku ludzkiego, zmierzającego najpewniej do samozniszczenia, co wynika wprost z niedostosowania mentalnego i społecznego. Słuszna koncepcja nie zwycięża jednak na scenie, głównie z braku pomysłów. Bardzo pomysłowa scenografia autorstwa Magdaleny Gajewskiej, która wykorzystała konstrukcje stalowe, ekrany z dużą rozdzielczością, windę, „rozciągnęła” scenę Malarni do rozmiarów większych niż widownia. Z jednej strony dawało to poczucie przestrzeni, w której bohaterowie mogli czuć się zagubieni, z drugiej jednak strony przestrzeń sceniczna nie została wykorzystana. Aktorzy „ginęli” w tej konstrukcji, nie było ich też dobrze słychać, na co uskarżali się widzowie. Ruch sceniczny, którego dokonał utytułowany Maćko Prusak, drażnił pretensjonalną prostotą, amatorszczyzną, czyli znowu brakiem pomysłów. Nie przekonał dramat stalkera postawionego w sytuacji, w której nie chcąc poświęcać innych, sam dokonywał grabieży i stał się przewodnikiem dla tych, których szaleństwo było większe od rozsądku. Historia została opowiedziana, aktorzy zostali postawieni w sytuacji ratowania tego, co się da. Prym wiódł Marek Tynda, znakomicie czujący scenę, u którego widać było nadrabianie gestem i miną słabego tekstu (przede wszystkim słabego teatralnie). Mnie wzruszała Zuzanna Tynda, uroczo towarzysząca tacie. Justyna Bartoszewicz jako Dina Barbidge zagrała sprawnie, jednak widać, w odniesieniu do całego spektaklu również, że reżyser nie spełnił swojej roli jako ilustratora typów postaci. Zagubiony został przekaz teatralny, a podkreślona pewna idea, jaka wynika wprost z powieści. W czasach realnego zagrożenia wynikającego z rosnącego konsumpcjonizmu, kryzysu wartości i pieniądza, adaptacja Roszkowskiego nie niesie pogłębionej refleksji, tylko rozczarowanie.
Strefa kibica, strefa wolnego handlu, strefa parkowania, strefa klimatyczna, strefa biletowa to szereg ograniczeń, jakie narzuciło sobie społeczeństwo, aby czuć pozorne bezpieczeństwo i pozorną władzę nad składowymi rzeczywistości. Szkoda, że Zona Roszkowskiego, mimo pomocy bardzo mocnego oddziału teatralnych strażników, pozostała miejscem z powieści, tyleż ciekawym, co nudnym. Szkoda, że czarny budyń nie „eksplodował” w gdańskim przedstawieniu, choć przecież nie o tego Budynia chodzi. Pierwsze … słoiki (ze strefy) za płoty.