Zaiskrzyło od razu

Rozmowa z Magdą Grąziowską

Pierwszy raz spotkałam się z twórcą, który żyje teatrem, dla którego teatr to miłość, pasja i walka na śmierć i życie. To niesamowite, bo gros reżyserów po pracy idzie do domu, odcina się, a on potrafi 24 godziny żyć teatrem i tego oczekuje od aktorów. To jest też człowiek, który dobrze wie czego chce. Dla niego tekst jest ciastem, które klei, formuje na różne sposoby. Szuka do momentu aż będzie wiedział, że to jest to. To była wyczerpująca praca, ale myślę, że było warto.

Z Magdą Grąziowską, najlepszą aktorką sezonu z Teatru im. S. Żeromskiego w Kielcach, rozmawia Lidia Cichocka z Echa Dnia.

Lidia Cichocka: Jak pani ocenia ten ostatni rok pracy?

Magda Grąziowska: - Był bardzo wymagający, bo dużo rzeczy było niespodziewanych. W grudniu mieliśmy rozpocząć pracę z Remigiuszem Brzykiem, ale okazało się, że z powodów zdrowotnych ta premiera jest przesunięta na nadchodzący sezon i Michał (Kotański, dyrektor teatru - przyp. red.) chciał w to miejsce zrobić spektakl muzyczny. Wzięłam to na siebie. Zadzwoniłam do przyjaciela Pawła Paczesnego, bo wcześniej mieliśmy zespół "Wolfgang in a truck" i chcieliśmy przygotować koncert inspirowany twórczością Talking Heads. I właściwie w trybie weekendowej pracy zrobiliśmy spektakl w miejsce tego, który miał zrobić Brzyk. Dla mnie była to zupełnie nowa sytuacja, bo nigdy nie odpowiadałam za tyle rzeczy: muzykę, dramaturgię, reżyserię. To było stresujące, wzięliśmy odpowiedzialność za to, co powstanie i każdy z nas kolektywnie się do tego dokładał, miał wpływ na to, co się dzieje na scenie.
Potem były złamania, kontuzje, przypadki losowe w teatrze. Trudna praca nad Zauchą, nietypowa - bo bardzo zadaniowa. Pierwszy raz spotkałam się z tym, że było trzech reżyserów, bo dramaturdzy też pełnili taką funkcję. W przeciwieństwie do "Kropki Kreski", gdzie wszyscy mieliśmy wpływ na ostateczny kształt i każdy czuł się twórcą, tutaj trzeba było wykonywać to, co wymyśliły te trzy osoby. To było trudna praca. Sezon był wyboisty i nie wiadomo było, co się zdarzy za chwilę.

Kto wpadł na pomysł, by w spektaklu "Zaucha. Welcome to the PRL" była pani Edytą Gómiak i zaśpiewała "To nie ja byłam Ewą"?

- Na casting do "Zauchy" przygotowałam piosenkę Natalii Przybysz, którą bardzo lubię. Ale pod wpływem stresu wyszło tak na 50 procent, a wcześniej śpiewała Ania Antoniewicz. Ona wiedziała, że ja parodiuję Edytę Górniak, lubię to robić, bo wychodzi to dosyć zabawnie. Ania poradziła przesłuchującym, że jak ja przyjdę to mam zaśpiewać Edytę Górniak. I po zaśpiewaniu Przybysz usłyszałam: zaśpiewaj Górniak. Nie wiedziałam o co chodzi, ale zaśpiewałam i okazało się, że jestem w obsadzie.

Dlaczego parodiuje pani Edytę?

- Widzę ją jako bardzo rozemocjonowaną, bardzo eteryczną, ale i histeryczną personę. Niewątpliwie gwiazdę, ale widzę w niej taki pierwiastek egzaltacji, która mnie urzeka i bawi. A ja w ogóle mam zamiłowanie do zmieniania głosów. Lubię udawać różne głosy. W ogóle lubię śpiewać.

Czy po doświadczeniu kolektywnej pracy - woli pani reżysera lidera czy pracę zespołową?

- Mój wymarzony rozdaj pracy to jeden reżyser - lider, który wie czego chce, trzyma wszystko w ryzach, ale traktuje aktorów jako współtwórców spektaklu. Nie lubię, gdy mi się coś narzuca, a ja tylko spełniam polecenia reżysera, bo czuję się odtwórcą, a to jest najgorsze dla artysty. Ale dobrze jest, gdy jest to trzecie oko, ktoś kto wie, co chce osiągnąć i tym steruje.

Spotkała pani już takich reżyserów?

- Spotkałam reżyserów, którzy dobrze wiedzieli czego chcą, do tego stopnia, że wchodzili na scenę, pokazywali i mimowolnie potem się ich naśladowało. Wielu było takich, którzy cały czas nie wiedzieli i szukali. Ale to też prowadziło do interesujących tropów. Teraz jesteśmy po pierwszych próbach z Wiktorem Rubinem [do "Rasputina", jesiennej premiery Teatru im. Żeromskiego]. On już narzucił nam taki model pracy: wie co to ma być, ale dużo będzie zależało od naszej pracy i pomysłów. On te pomysły będzie doklejał do całości.

Niewiele powiedziała pani o "Harper". Najgłośniejszym spektaklu w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego...

- Mam do niego sentyment i duży respekt dla Grzegorza Wiśniewskiego. Pierwszy raz spotkałam się z twórcą, który żyje teatrem, dla którego teatr to miłość, pasja i walka na śmierć i życie. To niesamowite, bo gros reżyserów po pracy idzie do domu, odcina się, a on potrafi 24 godziny żyć teatrem i tego oczekuje od aktorów. To jest też człowiek, który dobrze wie czego chce. Dla niego tekst jest ciastem, które klei, formuje na różne sposoby. Szuka do momentu aż będzie wiedział, że to jest to. To była wyczerpująca praca, ale myślę, że było warto.

Czy po przeczytaniu scenariusza wiedziała pani, że rola Harper Regan jest dla pani?

- Po przeczytaniu scenariusza napisałam do Michała: dlaczego robimy taki nudny tekst? Poza tym jak to: ja mam grać matkę Ani Antoniewicz, a ona moją nastoletnią córkę? Myślałam, że to pomyłka. Ale i reżyser miał wątpliwości, bo po pierwszych czytaniach powiedział, że ja jestem za święta, za grzeczna, że muszę nabrać więcej brzydoty, brudu, ludzkiego niedoskonałego pierwiastka.

Do końca byłam przekonana, że to Michał zaproponował mnie do tej roli, ale okazało się, że Wiśniewski sam zdecydował po obejrzeniu moich spektakli. Postanowił zaryzykować.

Jak powstawała ta postać? Z jakich - czyich doświadczeń pani korzystała by stworzyć tak wiarygodny wizerunek kobiety znacznie od pani starszej. Na scenie ta różnica wieku jest niezauważalna.

- Z życia.

Chyba jednak nie ze swojego.

- Ależ tak, ja nie mam dziecka, ale mam bagaż swoich doświadczeń. Trochę przeszłam w życiu, poza tym czytam książki, obserwuję ludzi i z tego czerpię. Akurat przy Harper, ponieważ czułam się tak daleka od tej postaci, postanowiłam obejrzeć jeszcze raz Woody'ego Allena "Blue Jasmine" i na przykład w dialogu w wannie, kiedy opowiadam, że mój mąż jest pedofilem, inspirowałam się ostatnią sceną z tego filmu. Kiedy Cate Blanchette siedzi na ławce z mokrymi włosami, taka na granicy szaleństwa, inspirujący był jej sposób mówienia. Czasami inspirowały mnie obrazy. Dużo filmów wtedy oglądałam i to pozwoliło mi wypełnić tę postać.

Czy Harper jest pani bliska?

- Trochę tak, dlatego, że ona ma problem z asertywnością. Nie potrafi zrobić tak do końca tego, co chce. I ja też bardzo często się z tym borykam. Pracuję nad tym, ale jest we mnie bardzo duży pierwiastek takiego poczucia braku siły. Harper nie jest konsekwentna, decyduje się na podróż do ojca, ale nie potrafi zerwać z przeszłością, wraca do bezpiecznego miejsca, do tego, co jest pod ręką. I to jest problem większości z nas, większości kobiet, przez cały bagaż kulturalno-obyczajowy, który dźwigamy od pokoleń. Ja też jestem spadkobierczynią tych grzeszków i takich malutkich oszustw. Przejęłam to z mlekiem matki, a ona z mlekiem swojej matki... Jesteśmy mistrzyniami w zamiataniu pod dywan, mistrzyniami kamuflażu.

Czy możemy wrócić do czasu, kiedy pojawiła się pani w Kielcach? Świetnie rokująca młoda aktorka, występująca w teatrze Narodowym Starym, Bagateli trafia do miasta z jedną sceną. Czy zdawała sobie sprawę jakie mogą być skutki takiej decyzji?

- Miałam wyobrażenie z czym się to wiąże. Ale ta kariera, te role - to trochę nie tak. Pracowałam w Bagateli, grałam w farsach i komediach, wcześniej zostałam wyrzucona ze Starego. Jestem takim dzieckiem nieszczęścia. Niby recenzje i sukces, a potem dostaję kopniaka w tyłek z powodu negatywnych recenzji z "Ambassady". Moja kariera składała się z samych porażek, ale od przyjaciół słyszę, że to dobrze, bo one mnie kształtują. To mi pozwala też budować bardziej skomplikowane role. Owszem, brałam udział w telenoweli, ale to nie jest wyrazem sukcesu, to daje popularność, o której nie marzę. Dlatego z niej zrezygnowałam, ja wolę tę trudniejszą ścieżkę a że ona prowadzi przez Kielce... Proszę zauważyć, że w Bagateli nie miałabym możliwości grać z Wiktorem Rubinem, ani Remigiuszem Brzykiem, Strzępką czy Kleczewską. Może rzeczywiście mieszkanie w Kielcach nie jest tak atrakcyjne jak w Krakowie, ale może to dobrze? Nie każdy wieczór musi się kończyć imprezą z przyjaciółmi, można też wrócić do domu i poczytać książkę w samotności. To też jest dobre.

A jak trafiła pani do Kielc?

- Nie znałam Michała Kotańskiego. Propozycja przyszła od niego. Poleciła mnie koleżanka, Ewelina Starejki, przyjaciółka Michała Kotańskiego. Kiedy powiedział, że szuka aktorki, która zagra Ewę Pobratyńską, powiedziała krótko: Magda Grąziowska. Ona ci to zagra. Myślałam, że to żart kiedy Michał zadzwonił z propozycją. Ale zaiskrzyło od razu.

Znała pani tę książkę?

- Miałam kilka podejść do tego tekstu. Postanowiłam nie robić rozprawki z książki, ale narysować ją po swojemu, tak jak ja ją widzę, a nie autor. Dużo dałam Ewie z siebie, ze swojej intuicji.

___

Magda Grąziowska - ma 32 lata. Absolwentka szkoły teatralnej w Krakowie, pracowała w teatrach: Narodowy Stary, Bagatela. Teatr Nowy. Grała w popularnych serialach: "Majka", "Londyńczycy2", "Barwy szczęścia", "Prawo Agaty", "O mnie się nie martw". Wystąpiła również w filmach: "Ambassada" w reżyserii Juliusza Machulslkiego (2013) oraz "Mistyfikacja" Jacka Koprowicza (2010). W 2015 zagrała w "Dziejach grzechu" w reżyserii Michała Kotańskiego otrzymując Dziką Różę od kieleckiej publiczności. Od 2016 na etacie w teatrze imienia Żeromskiego. Za ostatni sezon publiczność podziękowała jej kolejną Dziką Różą dla najlepszej aktorki. Zdobyła także nagrodę rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego dla młodego twórcy za Harper Regan na Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych.

Lidia Cichocka
Echo Dnia
10 lipca 2017

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...