Zamach na starą operę

nowa polska muzyka, której teatry przez lata unikały, odważnie wkracza na scenę

To niemal rewolucja. Nowa polska muzyka, której teatry przez lata unikały, odważnie wkracza na scenę

Fakty mówią same za siebie. Od 1989 roku prapremiera polskiej opery współczesnej zdarzała się mniej więcej raz na dwa lata. W ostatnim zaś tygodniu publiczność poznała trzy nowe utwory, inscenizacje dwóch kolejnych zaplanowano po wakacjach. Szósta tegoroczna prapremiera spadła z czerwcowego repertuaru Opery Narodowej wyłącznie z powodów technicznych. 

 Nie oznacza to, że diametralnie zmieniły się gusty widzów, a Verdi z Puccinim definitywnie wyszli już z mody. Publiczność stała się otwarta na nowinki, ale bardziej w sferze teatralnej niż muzycznej. Boom na nowe utwory wywołali młodzi reżyserzy – przychodzą do opery, by burzyć stare konwencje. 

Inscenizatorzy, przerabiający każdy tekst na własny scenariusz, zdominowali już teatr dramatyczny. Teraz potrzebuje ich opera, współcześni kompozytorzy są bez nich wręcz bezradni. Piszą utwory pozbawione akcji i wyrazistych charakterów. Lubują się w poetyckich symbolach, w niedookreślonych nastrojach, zagłębiają w ludzką psychikę.

Co prawda dla reżysera każdy nowy utwór to wyzwanie. Muzyka ogranicza, narzuca rytm spektaklu, nie można skracać tekstów lub dopisywać nowych. Ale to także szansa na prawdziwie twórczą pracę, bo dramaturgiczna słabość współczesnych oper zmusza, by tworzyć własne opowieści.

Tak uczyniła więc w Operze Narodowej Maja Kleczewska z "Sudden Rain" Aleksandra Nowaka. 30-latek ze Śląska, dobrze już znany w świecie nowej muzyki, w 2008 r. nominowany do Nagrody Mediów Publicznych, oparł swój utwór na rozmowie małżeńskiej pary, której towarzyszy komentujący chór. W prostych słowach, w krótkich zdaniach pozornie nie ma istotnych treści. Muzyka grana przez niewielką orkiestrę niczego nie sugeruje, tworzy klimat. Nawet gdy w finale dochodzi do konfliktu między małżonkami, nie zmienia zbytnio swego charakteru.

Party z niespodzianką

Maja Kleczewska wymyśliła przyjęcie z okazji rocznicy ślubu, i to w klimatach vintage, z lat 60. Powstał spektakl widowiskowy, reżysersko perfekcyjny, a świetnie poprowadzeni chórzyści Opery Narodowej jako goście przyćmili dobrych wykonawców głównych ról: Ingridę Gapovą i Tomasza Piluchowskiego. Reżyserka potrafiła też wydobyć to, co w "Sudden Rain" jest pod powierzchnią słów: niemożność porozumienia się, wręcz zaburzenia osobowości. 

Przed jeszcze trudniejszym zadaniem stanęła Ewelina Pietrowiak, inscenizując w Operze Wrocławskiej "Matkę czarnoskrzydłych snów" Hanny Kulenty (rocznik 1961), dobrze znanej w Polsce i w Europie.

Tajemniczy Leśny Kruk

Utwór jest zapisem schizofrenii, monologiem chorej kobiety, rozpisanym na trzy śpiewaczki i dwie aktorki. Z niekontrolowanego potoku słów da się co prawda wyłuskać strzępki zdarzeń, nie wiadomo wszakże, prawdziwych czy wyimaginowanych. Kolejną zaś zagadką jest tajemniczy Leśny Kruk (dobry Mariusz Godlewski) wcielający się w różnych mężczyzn.

Muzyka Hanny Kulenty jest natrętna, męcząca, ale uzależnia jak lek psychotropowy, także dzięki świetnie ją interpretującemu dyrygentowi Wojciechowi Michniewskiemu. Ta pajęczyna dźwięków symbolizuje nieprzyjazną rzeczywistość, która wpędza w chorobę.

Przez półtorej godziny, bo tyle trwa "Matka czarnoskrzydłych snów", pozostajemy w umyśle chorej Klary. To, że nie gubimy się w domysłach, zawdzięczamy reżyserce umiejącej przełożyć potok słów i symboli na sceniczne obrazy. Stworzyła świat tajemniczy, ale jesteśmy w stanie go ogarnąć, jeśli nie rozumem, to intuicją.

Muzyczna abstrakcja

Takie utwory z trudem przystają do szacownych wnętrz teatrów. Szanują jeszcze odrębność miejsc wyznaczonych dla muzyków i śpiewaków, choć w "Sudden Rain" orkiestra usiadła nie w kanale, lecz na scenie, tuż za wykonawcami, oddzielona ścianą z pleksi. Niebawem zresztą w ogóle może przestać być potrzebna. Dała tego dowód Agata Zubel w "Between" w Operze Narodowej. 

To kolejna trzydziestolatka, śpiewaczka, wokalistka i kompozytorka, okrzyknięta największym talentem polskiej muzyki ostatnich lat. Na razie chyba jeszcze szuka swego miejsca, eksperymentuje, próbuje wprowadzić nowe treści w stare formy. W "Between" rozprawiła się z operą. W jej utworze na elektroniczne dźwięk i głos nie istnieje akcja, nie ma nawet słów. Są ich strzępki, głoski, fonemy zredukowane do dźwięków.

Jedynej śpiewaczce, samej Agacie Zubel, porywająco interpretującej partię wokalną, towarzyszy siódemka tancerzy, taki był zamysł kompozytorki. W Operze Narodowej Maja Kleczewska z choreografem Mikołajem Mikołajczykiem postanowili tak ich wykorzystać, by powstał jakby ciąg dalszy "Sudden Rain", kolejna opowieść o zagubieniu, niemożności porozumienia. Ale to wartość dodana, "Between" jest muzyczną abstrakcją, niepotrzebującą teatru. W świat dźwięków Agaty Zubel można wejść wszędzie, gdzie da się umieścić zestaw głośników, a między nimi (a więc "Between") stanie wokalistka.

Pół wieku temu guru awangardy Pierre Boulez nawoływał do spalenia operowych budynków. Nikt tego nie uczynił, a sama sztuka, broniąc się przed zarzutami o skostnienie, zaadaptowała wszelkie nowe trendy inscenizacyjne. Dziś to chyba już nie wystarcza.

Zanim jednak zaczniemy burzyć teatry, poczekajmy na kolejne prapremiery. Przed nami "Wolność przyzywa wolność" Eugeniusza Knapika we Wrocławiu, "Kochankowie z Valdemosy" Marty Ptaszyńskiej w Łodzi, a może i wciąż odkładana "Qudsja Zaher" Pawła Szymańskiego w Operze Narodowej. Rewolucja dopiero nadchodzi.

Jacek Marczyński
Rzeczpospolita
19 maja 2010

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...