Zamknij oczy
"Opowieść zimowa" - reż. Marcin Hycnar - Teatr Narodowy w WarszawieFatalnie zakończył się ten sezon w Teatrze Narodowym. W ogóle dla sceny prowadzonej przez Jana Englerta był to czas słaby. Może tak musi być - po znakomitym sezonie jubileuszowym, w którym zobaczyliśmy m.in. "Kordiana" i "Dziady", musi się wydarzyć kilka porażek? A może jest też tak, że po niepodważalnym sukcesie wymaga się więcej?
Ale wrażenia po obejrzeniu Szekspirowskiej "Opowieści zimowej" w reżyserii Marcina Hycnara nie mogą być wynikiem wygórowanych oczekiwań. Przypomnijmy: dramat ten kojarzy się z "Otellem", choć nie ma w sobie tej dawki psychologii, jeśli zaś chodzi o kwestię winy i przebaczenia, jest zapowiedzią ciut późniejszej "Burzy".
Jednak nie jestem pewien, czy Hycnar wiedział, po co wystawia ten akurat tytuł, bo nie podejmuje decyzji w sprawie interpretacji tekstu, ba, nawet jego inscenizacji. Zastanawiam się także, czy jako początkujący reżyser jest gotowy, by wystawiać Szekspira na dużej scenie.
Pierwsza część spektaklu przebiega wedle równie nic niewnoszącego co bezpiecznego schematu: postaci wchodzą, by wypowiedzieć kwestie i uzasadnić swe działania. Ale do tego nie potrzeba ogromnej przestrzeni i reżyserskich wskazówek. To teatr, któremu bliżej do słuchowiska. Chyba że za istotny znak tego przedstawienia uznać szachownicę, po której stąpają aktorzy.
Druga część, w kontekście tekstu często rozumiana jako romans pasterski, to z kolei teatr niczym nieskrępowanej wyobraźni reżysera. Otrzymujemy zatem coś w rodzaju musicalu, tyle że w wersji ubogiej, w której tania popkultura miesza się z humorem Szekspira. I proszę nie pytać, dlaczego jeden z bohaterów stał się Jimem Carreyem z filmowej "Maski", gdyż to przykład pierwszy z brzegu; są inne, bardziej kłopotliwe.
Szkoda zespołu narodowej sceny. Aktorzy robią, co mogą, by uzasadnić swą obecność, ale to misja nie do pozazdroszczenia. Pozostaje im traktować role deklaratywnie. Wyróżniłbym Roberta Jarocińskiego jako Poliksenesa, u którego daje się dostrzec jakieś motywacje, i Oskara Hamerskiego grającego Leontesa z realnym poświęceniem.
Podobno pozytywne strony można dostrzec nawet w najbardziej nieudanym teatrze.