Zamrożeni

"Wiśniowy sad" - reż. Anna Augustynowicz - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Wizja zaproponowana przez Annę Augustynowicz w "Wiśniowym sadzie" jest dotkliwie prawdziwa i aktualna - inteligencja w tym ujęciu to ludzie wycofani, skupieni tylko na sobie, pozbawieni inwencji, zadziwiająco nieporadni. Rewolucja nie jest potrzebna, bo pasywna, bierna inteligencja sama oddała władzę prymitywom. Szkoda, że to ponure, trafne przesłanie pogrążono w marazmie wraz z bohaterami, a przekaz intelektualny spektaklu musi walczyć z nudą.

Reżyserka Anna Augustynowicz zdecydowała się nawiązać do myśli autora, Antoniego Czechowa, wedle którego "Wiśniowy sad" miał być komedią, przez Konstantego Stanisławskiego prapremierowo wystawioną jednak w formie melodramatu, co utorowało drogę takim właśnie interpretacjom. "Wiśniowy sad" Anny Augustynowicz, choć pełen ciemnych barw i niewesołych refleksji, wywołuje na widowni śmiech. To często śmiech gorzki, podszyty absurdem, rozładowujący atmosferę spektaklu-stypy po inteligencji, która coś znaczy.

Jesteśmy w majątku Raniewskiej, która wraz z córką dopiero co wróciła z Paryża. Wróciła, bo ucieczka z rodzinnych stron po śmierci syna nic jej nie dała, a powrót wymuszony jest nie tylko fiaskiem planów życiowych, ale też widmem całkowitego bankructwa. Łopachin, syn niepiśmiennego chłopa pańszczyźnianego, ma pomysł jak wyjść z długów, prowadzących nieuchronnie do katastrofy - wyprzedaży majątku i zlicytowania sadu, czyli faktycznej banicji przegranych, życiowych rozbitków, jego mieszkańców. Plan Łoapchina jest prosty: wystarczy sprzedać sad na letniska dla przyjezdnych. Jednak idea sprzedaży sadu traktowana jest jak wizja szaleńca, sam zaś Łopachin pozostaje w oczach mieszkańców majątku chamem i prostakiem, z którego zdaniem nie warto się liczyć.

Lepiej liczyć na cud. Bo przecież cuda się zdarzają - wiecznie zadłużony Piszczyk miał bankrutować, a kolej wytyczyła trasę przez jego posiadłość i płaci za użytkowanie gruntu. Więc nikt nie podejmuje faktycznych działań, by uratować majątek. Przecież wiśniowy sad był, jest i musi być. Wystarczy poczekać. Czasem tylko gardzący Łopachinem Gajew, nieudolny zarządca rodzinnego majątku i zarazem brat Raniewskiej, podejmie bez większego entuzjazmu i efektów jakąś próbę pozyskania pieniędzy, bardziej dla uspokojenia sumienia niż realnej zmiany sytuacji.

Reżyserka wszystkich bohaterów umieszcza, jak zwykle, w ciasnym gorsecie formy. Tym razem jest nią marazm - nikt na nikogo nie patrzy, nawet gdy z kimś rozmawia. Wszyscy zwróceni są w inną stronę, gdy mówią, to zazwyczaj wprost do widowni. Bohaterowie niby się słyszą, niby dialogują, ale tak naprawdę jeden przez drugiego mówi o sobie, nie zwracając uwagi na pozostałych. Czasem, jak na początku spektaklu, przybiera to formę szermierki słownej. Obserwujemy ludzi bezradnych, porażająco biernych. Przeraźliwie beznamiętnych, gdy rzecz dotyczy kogoś innego niż oni sami. Jednak, gdy mówią o sobie stać ich na emocjonalny wybuch lub płomienny monolog.

Chłód relacji podkreśla surowa, utrzymana w czarno-białej kolorystyce, scenografia Marka Brauna, nakreślona za pomocą pustych krzeseł, stołu, drzwi wejściowych czy salonowego żyrandola. Przełamać ją próbuje tylko ekscentryczna kreacja Szarlotty oraz emocjonalny, "ludzki" Łopachin, który od pozostałych bohaterów odbija się jak od ściany.

Właśnie rola Łopachina w wykonaniu Marcina Miodka to jedyna kreacja godna tu uwagi. Jego bohater ma siłę, moc i energię, których brakuje wszystkim pozostałym. Miodek prowadzi swojego bohatera tak, że jego intencje długo pozostają niejednoznaczne. Kreujący się na przyjaciela domu, nie zawaha się w bezpardonowy sposób postawić na osobiste korzyści. Trudno orzec czy kieruje nim zimny cynizm i chęć zysku, czy pragmatyzm cechujący ludzi czynu, dla których w interesach nie ma miejsca na sentymenty.

Pozostali miewają tylko epizody, jak zaskakująco bezbarwna w roli Raniewskiej Dorota Kolak, dająca próbkę swoich możliwości właściwie tylko w emocjonalnym monologu o przeszłości swojej bohaterki. Podobnie Piotr Chys, grający wiecznego studenta Trofimowa, na którego kwestiach reżyserka stawia wyraźny akcent. To właśnie Trofimow z pogardą rzuca w twarz towarzystwu: "olbrzymia większość tej inteligencji, którą znam, nie szuka niczego. Nic nie robi i nie nadaje się... Nazywają siebie inteligencją, a do służby mówią "ty", chłopów traktują jak bydło. To oczywiste - wszystkie te wzniosłe, piękne słowa są u nas tylko po to, by zamydlić oczy sobie i innym. Wszystko na papierze - a w rzeczywistości brud-plugastwo". W tych słowach Anna Augustynowicz praktycznie zamyka sens przedstawienia.

Inni mają role bardziej formalne, wyprane z większych emocji, a jeśli nawet kipi w nich od frustracji, jak w przypadku zdesperowanej Warii Marty Herman, to są to jednorazowe wybuchy, nieistotne z punktu widzenia całego spektaklu. Przez sztywną formę nie ma tu miejsca na aktorskie popisy, dlatego większość aktorów wypada po prostu poprawnie - tak jest w przypadku Katarzyny Z. Michalskiej w roli Ani, Macieja Konopińskiego jako Jepichodowa, Agaty Bykowskiej w roli służącej Duniaszy, czy Krzysztofa Gordona, jako ostoi "starego" świata - kamerdynera Firsa. Sympatię budzi uroczy szlachcic-safanduła Piszczyk w wykonaniu Grzegorza Gzyla (to jednak powielenie modelu szlachcica wykorzystanego przez niego ostatnio w "Uwiedzonych"). Mało widoczny na tle kolegów jest Michał Kowalski w roli Gajewa, a o debiucie Jakuba Nosiadka w roli Przechodnia napisać można tylko tyle, że się odbył.

Anna Augustynowicz, jak zwykle precyzyjna w konstruowaniu znaczeń, skupia się na tekście, potęgującym chłód bijący z aktorów. Nieliczne inscenizacyjne dodatki wypadają jednak bardzo blado. O ile jeszcze przelatujące co jakiś czas przez scenę gigantyczne kule bilardowe, nawiązujące do jednej z rozrywek mieszkańców majątku, przynajmniej na początku spektaklu intrygują i budują napięcie (choć ich rola spada wraz z częstotliwością "puszczanych" kul, a w końcu stają się pretensjonalnym i niepotrzebnym gestem), o tyle "chocholi taniec" z krzesłami czy każde performerskie wejście na scenę Sylwii Góry-Weber w roli Szaroltty budzą już tylko zakłopotanie. Najbardziej szkoda samej aktorki, która dostała rolę klina wbitego pomiędzy pozostałych bohaterów.

Marazm w jakim reżyserka pogrążyła bohaterów tego gruntownie przemyślanego, zimnego, a przy tym niepokojąco aktualnego spektaklu udzielił się także premierowej publiczności, która dwie godziny wcześniej gorąco oklaskiwała podczas jubileuszowej gali artystów związanych z Teatrem Wybrzeże przez ostatnie 70 lat, nagrodzanych przez ministra kultury i marszałka województwa pomorskiego oraz prezydentów Gdańska, Gdyni i Sopotu. We foyer teatru odsłonięto z tej okazji pamiątkową tablicę ze nazwiskami wszystkich pracowników jubileuszowego sezonu, był okolicznościowy tort. Na deser rocznicowego wieczoru zaplanowano właśnie premierę "Wiśniowego sadu", która zebrała zaskakująco mizerne w tych okolicznościach oklaski.

Łukasz Rudziński
www.trojmiasto.pl
19 grudnia 2016

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia