Zapowiadało się tak dobrze...

"Bang Bang" - reż. Dominika Knapik - Teatr im. Stefana Jaracza w Łodzi

„BANG BANG" w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi zdecydowanie nie jest musicalem. Jest spektaklem muzycznym. Pragnę to mocno podkreślić na wstępie tekstu, na wypadek gdyby nie każdemu chciało się poświęcać czas na zapoznanie się z całą recenzją. Wyraźne stwierdzenie, że to przedstawienie zalicza się do spektakli muzycznych jest według mnie istotne, ponieważ muzyka stanowi jego zaletę. Na tyle silną, bym nie sklasyfikowała „BANG BANG" w kategoriach złego spektaklu. Uważam, że jest to przedstawienie nie do końca przemyślane, a co za tym idzie – bardzo dużo traci.

Film „THELMA i LOUISE" Ridleya Scotta miał zainspirować twórców spektaklu do ukazania sytuacji kobiety we współczesnym świecie. Kobiety od której oczekuje się uległości w stosunku do mężczyzn przy jednoczesnym zachowaniu swojego poczucia godności (czy aby na pewno?). Być może kinowy hit faktycznie stanowił inspirację, jednak niewiele z jego sensów udało się pokazać na scenie. Zamiast historii o tym, jak dwie kobiety odkrywają najważniejsze dla nich wartości, zaserwowano widzom odzianą w lateks moralizującą opowiastkę dla dorosłych. Tak by się przynajmniej mogło wydawać, przedstawienie jest dedykowane dla „widzów dorosłych", jednak współczesną młodzież z gimnazjów i liceów, która na co dzień ma dostęp do Internetu, nie wyszłaby z tego przedstawienia zniesmaczona czy zdemoralizowana.

Przekleństwa padające ze sceny mogłyby jej się spodobać, zdecydowanie były na poziomie percepcyjnym nastolatków. Za to dojrzałego widza, który ze względu na tak zwane „dobre wychowanie" potrafi wyrażać się inaczej, niż z użyciem w formie przecinka jednego z najpopularniejszych polskich przekleństw, teksty te po prostu męczyły. „BANG BANG" mnie nie znudził, tego nie można zarzucić temu spektaklowi. To przedstawienie mnie zmęczyło.

Swój udział miało w tym kilka czynników, począwszy od postaci, jakie oglądałam na scenie. Thelma była przykładem infantylności i głupoty – ujęcie tego inaczej byłoby niepotrzebną delikatnością, Louisa choć mniej denerwująca okazała się być pozbawioną realnego osądu idealistką. Takim kobietom mogę tylko współczuć. Aktorki wcielające się w te postacie spisały się. Izabela Noszczyk i Milena Lisiecka stworzyły bohaterki, którym udało się mnie zirytować, utwierdzić w przekonaniu, że bez względu na swoją płeć – ludzie czasami lubią wpakować się w kłopoty, ponieważ bez nich jest zbyt nudno. W tym prym wiodła Thelma, która nie kierowała się zdrowym rozsądkiem, lecz głosem swojego punktu G. Jeśli coś podczas tej kobiecej wyprawy odkrywa, to właśnie jego istnienie.

Mężczyźni ukazani w tym spektaklu są skrajnie beznadziejni. Obok męża zazdrośnika, który najchętniej uprawiałby seks ze swoim odbiciem w lustrze, zestawiono partnera czułego lecz pozbawionego charakteru. Poznani przygodnie mężczyźni nie okazują się lepsi – gwiazdor o zawyżonej samoocenie oraz żigolak, który sam bierze opłatę za swoje usługi. Galeria postaci, żal tylko, że wszystkie takie jednoznaczne. Męskich bohaterów nie zdołała uratować dobra obsada aktorska. Artyści którzy pojawili się na scenie, mają w swoim dorobku zdecydowanie lepsze role.

Nie ratuje tego spektaklu fabuła, której ostatnią sensowną i znaczącą sceną jest rozmowa obu kobiet po zastrzeleniu Harlana. Późniejsze wydarzenia na scenie to kompletny miszmasz, którego nie jest w stanie ogarnąć wszechwidzące oko Hal. Momentami jej obecność wydaje się być zbędna, w innych to właśnie ona ratuje cały wydźwięk spektaklu. Kolejny problem odbiorczy wywołały we mnie istoty „z gatunku goryla". Były dla mnie najzabawniejszym elementem tego spektaklu, jednak gdybym miała wyjaśnić ich obecność na scenie, powiedziałabym, że nie mam pojęcia, czemu się na niej znalazły?

Próba ukazania skomplikowanej roli, jaką przyszło odgrywać kobietom, mogłaby zaowocować wspaniałym spektaklem. Przecież to szalenie istotny temat, niestety poruszanie go w zazwyczaj kończy się marnie. Albo powraca się do tematu poniżania kobiet i ustawiania ich w służalczych rolach względem mężczyzn, albo wręcz przeciwnie – wytyka feministkom skrajność poglądów i nienawiść do płci przeciwnej. Znalezienie złotego środka wydaje się nieosiągalne. Nie udało się to również twórcom „BANG BANG".

Nie przekonały mnie stworzone na potrzeby spektaklu kostiumy, reklamowane przez sam teatr jako „pojechane". Daleko im było do innowacyjności, zaś zastosowanie prześwitujących, sztucznych tkanin, w tym lateksu i futerek nie pomogło przedstawieniu. Doszywanie włosów łonowych oraz wciskanie przez głowę sztucznych cycków również. Doprawdy nie dało się inaczej, bez użycia kiczu i przerysowania? Nad „wygodą scenografii" też bym dyskutowała. Nie byłam przekonana, czy tak komfortowo grało się aktorom na materacach, w które zapadali się przy każdym ruchu. Oczywiście, lepiej turlać się synchronicznie po miękkiej piance, niż po twardych deskach sceny. Spektakl na tym nie stracił, ale też nic nie zyskał.

Najlepszą częścią tego spektaklu były piosenki. Podkreślę ponownie, „BANG BANG" nie jest musicalem, a z taką opinią spotkałam się na łamach portalu kulturaonline.pl. Piosenki i muzyka uratowały to przedstawienie przed moją negatywną oceną. Nie dlatego, że nagle usłyszałam wspaniałe, poetyckie rymy – wręcz przeciwnie. Słowa piosenek były tak samo marne jak inne padające ze sceny. Na szczęście w połączeniu z muzyką graną na żywo dużo zyskały, okazały się nieść pod swoją wulgarną powłoką istotne kwestie. Na tyle ważne, że zaczęłam się zastanawiać, czy użycie języka osadzonego na prymitywnych żartach i hasłach rodem z najgorszych spelun w mieście, nie było jedynym trafnym w przypadku tego przedstawienia? Ta myśl szybko wyparowała mi z głowy, kiedy ze sceny padło kolejne zdanie barwnie opisujące ludzki los jako turlanie się w gównie. Jednego nie mogę odmówić dramaturgowi – barwności porównań.

„BANG BANG" nie jest złym spektaklem, co do tego nie mam wątpliwości. Jednak jest propozycją niezwykle męczącą – przez swoje próby nawiązania do innych tytułów – na przykład ocieranie się o estetykę Tarantino czy bezpośrednie zwroty rodem z powieści Colleen McCullough. Na ogół cieszy mnie możliwość odszukiwania w spektaklach odniesień do innych tekstów kultury, jednak nie tym razem. Spodziewałam się autorskiego, przemyślanego przedstawienia. Tymczasem nie wyszłam z Teatru im. Stefana Jaracza zafascynowana, czy jednoznacznie zniesmaczona – wyszłam rozczarowana. Momenty wypełnione muzyką nie zdołały odwrócić uwagi od elementów, które raziły – od nieuzasadnionego użycia tandety, wulgaryzmów czy postaci o charakterach postaci jak linijka.

Agata Białecka
Dziennik Teatralny Łódź
28 września 2016
Portrety
Dominika Knapik

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia