Zaproszenie od Jacka Sieradzkiego
5. Teatr Konesera w TychachDlaczego „Msza za miasto Arras"? Dlatego, że to pouczająca lektura na niespokojne czasy. Takie, kiedy łatwo puszczają nerwy. Bo się zrobiło niestabilnie, a już wyglądało na to, że da się żyć spokojnie, a nawet bezpiecznie. Bo świat gada o wojnie. Bo przez kontynent przemykają obcy zbóje i podkładają bomby. Bo wszyscy się boją o pracę. Bo tłumione przez lata wzajemne pretensje, nawet sąsiedzkie, wybijają na wierzch jak zapchane studzienki w czasie ulewy.
W takich nerwowych chwilach człowiek się robi łasy na łatwe recepty. Na bajdurzenia politycznych znachorów i wodzów, który rzekomo wszystko naprawią i przywrócą ład. Wystarczy – twierdzą – wziąć się w kupę, powstać z kolan, pogonić obcych, a przede wszystkim wskazać winnych zła. Wskazać i ukarać w ramach słusznego gniewu oburzonych mas, zręcznie podjudzanych i sterowanych.
Ćwiczyliśmy to już przecież. Nie raz. Ale nie ma takich lekcji, których nie da się zapomnieć z kretesem i przerabiać potem od początku.
Andrzej Szczypiorski pisał „Mszę za miasto Arras" po obrzydliwej, antysemickiej i antyinteligenckiej nagonce 1968 roku. Nie mógł wprost, więc historyczny kostium wypadków w jednym z miast piętnastowiecznej Brabancji spadł mu jak z nieba. A przy okazji odjął opowieści doraźność. Mamy tu ponadczasowy, doskonale ukazany mechanizm kanalizowania i neutralizowania ludzkiej złości poprzez napuszczanie na siebie kolejnych grup społecznych. Mechanizm wzajemnego szczucia z cynicznym uśmieszkiem uruchamianego przez świętoszkowatego przywódcę z wzniosłymi frazesami na ustach, które to frazesy ledwie przykrywają małość, zawiść i monstrualną pychę. Mamy odwieczną maszynkę mielącą kolejnych wrogów rzucanych motłochowi na pożarcie, co zawsze i wszędzie kończy się obłędem wtedy, gdy rewolta z braku obcych zaczyna – a zawsze zaczyna! – pożerać własne dzieci.
Z fascynacją słucham, jak to opowiada Janusz Gajos, wcielając się w postać kleryka Jana, inteligenta długi czas zafascynowanego duchowym przywódcą Arras. Jak zmienia się jego ton, jak w samym sposobie mówienia rodzi się, kiełkuje i dojrzewa niezgoda na manipulację i fanatyczny obłęd. Gdy aktor grał ten monodram po raz pierwszy – jeszcze w Teatrze Powszechnym ponad dwadzieścia lat temu – miał na sobie historyczny kostium i siwą perukę, z jakiegoś powodu chciał wtedy podkreślić czasowy dystans. Dziś zakłada szarą koszulę i marynarkę. Jakby wychodził wprost spomiędzy nas. Jakby pytał – bez słów – czy rodzące się wątpliwości jego bohatera co do słuszności postępowania w obliczu szaleństwa, nie są dokładnie tymi niepokojami, które część współczesnych widzów bez trudu znalazłaby i w sobie?
Wierzę, że opowieść o obłędzie nienawiści, której uległo pewne francuskie miasto – i nie tylko ono, i nie tylko wtedy – nie pozostawi Państwa obojętnymi.