Zaprzaństwo czy arcydzieło?

"Umowa, czyli łajdak ukarany" - reż.: Jacques Lassalle - Teatr Narodowy 
w Warszawie

Nie ma to jak przyglądać się grom i zabawom toczonym nie tyle w teatrze, ile wokół teatru. Oto francuski reżyser Jacques Lassalle, lekko nowoczesny tradycjonalista rodem z muzeum europejskiego teatru, czyli Comédie Française, wystawił niegraną u nas "Umowę" wielkiego i nieco zapomnianego Marivaux.

Sztuka jest libertyńsko-cyniczna i choć często śmieszy – bo komedia – wytacza całe rzeki jadów o parszywości ludzkiej natury poddawanej niebezpiecznym próbom lojalności.
Wszystko dzieje się w tak zwanych wyższych sferach, które mają niby dawać przykład sferom niższym, ale niech ręka boska broni takich nauk; służba, w mig orientując się w świństwach państwa, ochoczo pomnaża te dobra. Oto młoda niewiasta ma wyjść za mąż. Jednak nie zna przyszłego oblubieńca; by zaspokoić ciekawość, zrazu udaje własną służącą, a potem przebiera się za kawalera, co ułatwia wniknięcie w męski świat. Okazuje się, że jej przyszły zdążył zbałamucić pewną hrabinę, a nawet zawarł z nią dosyć cyniczną umowę, na mocy której oboje finansowo trzymają się za łby jak Kozak z Tatarzynem. Rozplątywanie piramidalnych intryg trwa trzy godziny, a im dalej, tym gorzej, bo łajdakami okazują się w zasadzie wszyscy, łącznie z niewinną pannicą udającą kawalera, a psującą sobie charakter w miarę rozwoju akcji.

Wesoła ta sztuka, od której grozą wieje, została zrobiona bardzo po bożemu. Kostiumy i dekoracje nie tyle stylowe, ile elegancko stylizowane, ładne i bardzo funkcjonalne. Tekst, powiadają wtajemniczeni, idzie cały, co do kropki i przecinka, dziś wręcz ciekawostka przyrodnicza. Aktorzy grają nadzwyczaj porządnie, z dobrym komediowym szwungiem, a co najmniej dwie role (Jerzy Radziwiłowicz, Karol Pocheć) są wręcz pokazowe. Trójka głównych bohaterów (Wiktoria Gorodeckaja, Małgorzata Kożuchowska i Grzegorz Małecki) ciągnie dzielnie i często świetnie, a jeśli czasem opada z sił, to raczej nie do nich pretensje. Do kogo zatem? Ano właśnie. Do reżysera czy do konwencji, której reżyser stara się przestrzegać jak prawd wiary?

Tu przystańmy na moment i zmieńmy temat. Spektakl okrzyknięto już arcydziełem bez skazy, przynajmniej głosami krytyków słynących z niechęci do dzisiejszego teatru „młodzieżowego” będącego dla nich synonimem pogardy dla dobrej roboty, szacunku dla widza, tekstu i rozumu. Co ciekawe, jednocześnie zamilkli akolici takiego właśnie teatru. Bo woleli nie przyznać się, że i zaprzański teatr mieszczański jest czegoś wart? Lekceważąco prychać zaś też raczej nie uchodziło? A przecież i oni znaleźliby garść niezgorszych argumentów przeciw tak rygorystycznemu traktowaniu na przykład tekstu. Mogliby śmiało obwieścić, że pierwszy akt miejscami dłuży się i wlecze niemiłosiernie, bo lojalność wobec każdego przecinka wygrała z szacunkiem dla bystrości widza z dawna wytrenowanego na szybkim montażu, umowności gestu, skrócie myślowym skutecznie zastępującym niegdysiejsze logoreje tekstowe. Aktorzy mniej by się umęczyli i wcześniej można by iść do domu.
Cóż jednak, krytyczne okopy nadal trzymają się mocno; na szczęście teatr wie swoje.

Tadeusz Nyczek
Przekrój 12/2009
14 kwietnia 2009

Książka tygodnia

Białość
Wydawnictwo ArtRage
Jon Fosse

Trailer tygodnia