Zaskakująca porażka
krytyczna ocena spektaklu "Thermidor roku 143" na FECIESkładniki były co najmniej bardzo dobre: od konceptu po realizatorów i okoliczności. Wolne Miasto Gdańsk i Stanisława Przybyszewska, Wielka Rewolucja Francuska i nazistowski przełom w Niemczech, lokalność i globalność, szczegół historyczny i ponadczasowe uniwersum, tu i teraz, żywa historia w czasach nadchodzącej zagłady.
Całość w rękach Lecha Raczaka, gotowi do wyzwań aktorzy Teatru Miniatura, którzy potrafią i chcą zdecydowanie więcej, niż mogli zaprezentować przez ostatnie lata na rodzimej scenie, świeże ambicje i pomysły nowego dyrektora, czołowej postaci polskiego offu, czyli Romualda Wiczy-Pokojskiego oraz festiwal FETA ze świetną widownią oraz zaprzyjaźnioną ekipą i otoczeniem towarzyskim. Wszystko wskazywało na sukces, a jednak jedno z głównych wydarzeń XVI Festiwalu okazało się artystyczną porażką.
Lech Raczak jakby chciał zadowolić wszystkich: poszukiwaczy sensów, miłośników widowisk i ambitnych aktorów. Atrakcyjna forma teatru ulicznego miała przybliżyć ważkie treści, pobudzić do refleksji i zapaść w pamięć. Nie twierdzę, że teatr plenerowy nie potrafi uzewnętrznić poważnej problematyki, ale z pewnością nie jest to zadanie łatwe. Największą słabością „Thermidora roku 143” jest najzwyczajniej nieprzystawalność formy do treści. Aktorzy wygłaszają tyrady, dość szybko tracimy zainteresowanie tym, co mówią, otwarta przestrzeń rozwodniła słowa. Reżyser, od wielu już lat realizujący spektakle w głównym nurcie, zaufał literaturze, nie szukał metafory, brakuje pomysłów scenograficznych, nieliterackich odpowiedników. Spektakl jest gatunkowo pęknięty, wielokontekstowość zamiast siłą okazała się słabością, za duża skrótowość jak na dramat literacki, za mała atrakcyjność, jak na teatr plenerowy.
Osobne rozczarowanie to poziom techniczny spektaklu. Ze zdumieniem oglądałem „wizualizacje”. Na ścianie kamienicy oprócz zamierzonych elementów graficznych pojawiały się okienka programów komputerowych czy belka narzędziowa – to nie tylko deziluzja, to żenująca wpadka ekipy technicznej. Akurat w Gdańsku standardy techniczne mamy wyśrubowane, wystarczy choćby wspomnieć produkcje ekipy Roberta Florczaka. Zasmucił mnie „Thermidor...”, deprecjatorzy teatru ulicznego mogą triumfować, potwierdzając swoją tezę o małości artystycznej plenerowych prezentacji, a przecież tak nie jest ! Przypomniał mi się jeden z moich ulubionych spektakli w konwencji, czyli „Hello Mr. Jo” francuskiej Compagnie Jo Bithume, który widziałem i na Malcie, i w Gdańsku, jeszcze na Targu Węglowym. Bezprzymiotnikowy profesjonalizm, niedostępna jakiemukolwiek innemu gatunkowi wyjątkowość, dotarcie do rzadko odwiedzanych sektorów wrażliwości. Czy choćby pół godziny po prezentacji Miniatury „Arka”, spektakl weteranów z Teatru Ósmego Dnia – po raz trzeci na FECIE. Proste środki, w porównaniu do wspomnianych Francuzów minimalistyczny budżet, ale wzruszenie rzeczywiste, w moim przypadku, fana „Ósemek” od „Więcej niż jedno życie” w reżyserii… Lecha Raczaka, wsparte jeszcze nostalgią i pokrzepieniem, każdorazowo obezwładniającymi podczas spotkań z Ewą Wójciak, Adamem Borowskim, Tadeuszem Janiszewskim i Marcinem Kęszyckim.
Przegrana Miniatury to nie kolejna porażka lokalnego teatru, który próbuje przypodobać się coraz mniej wymagającemu widzowi, serwując mu coraz mniej wybredne dania. To odważna próba, która powinna w ostatecznym obrachunku wyjść na dobre ambitnej ekipie. Wolałbym, żeby scena z Wrzeszcza w dorosłych peregrynacjach zapatrzyła się bardziej na opolski Teatr Lalki i Aktora, którego „Iwona, księżniczka Burgunda” jest niekończącą się inspiracją i radością, ale na lalkowy teatr plenerowy spod znaku Bread and Puppet Theatre też bym się nie obraził.