Zaskoczyć samą siebie

rozmowa z Martą Nieradkiewicz

Z Martą Nieradkiewicz, aktorką Teatru Polskiego w Bydgoszczy, rozmawia Wiesław Kowalski

 Choć od trzech lat gra Pani jedną z głównych postaci w serialu „Barwy szczęścia” i  z roku na rok przybywa interesujących ról teatralnych,  nieczęsto mówi Pani o sobie, o aktorstwie na łamach prasy. Czy to znaczy, że – tak jak powiedział kiedyś Jerzy Kamas – najwięcej i najprawdziwiej mówią o aktorze jego role?

- Trudno powiedzieć czy tak właśnie jest do końca. Myślę, że zawsze można w roli przemycić coś swojego, choć nie chciałabym jako aktorka opowiadać na scenie tylko o sobie. To, że aktor gra inną postać jest na pewno dla widza bardziej interesujące, bo niesie z sobą pewien rodzaj niedopowiedzenia i niedopełnienia. Ale w tych rolach, które dotychczas zagrałam, miałam możliwość powiedzenia co nieco i na swój własny temat. Tyle że nie jest to dla mnie najbardziej istotne. Co do zainteresowania mediów to było ono duże na początku mojego pojawienia się w serialu. Ale to się szybko skończyło, ponieważ nie chciałam opowiadać o swoim życiu prywatnym. A to interesowało ludzi najbardziej.

- Zatem przypomnijmy kilka ról, które wydają się ważne, bo świadczą o Pani możliwościach i o tym jak pojmuje Pani sens uprawianego przez siebie zawodu. Należy do nich na pewno rola w „Płatonowie” wg Czechowa.


- Spotkanie z Mają Kleczewską i to co się wydarzyło podczas pracy nad „Płatonowem” jest do tej pory bez wątpienia najważniejszą rzeczą jaka mi się przytrafiła w teatrze. Bo w tym przypadku dialog między aktorem a reżyserem był doprawdy niecodzienny i niespotykany. Maja była niezwykle wyczulona na to, co chciałam w tej roli wyrazić, na wszystkie moje propozycje i sugestie. Z mojej pracy brała to, co uważała za dobre, a odrzucała to, co złe. I to było szalenie inspirujące. Dlatego mogę powiedzieć, że w tej roli zaskoczyłam również samą siebie.

- Trzeba przyznać, że Pani bohaterka okazała się postacią zaskakująco bogatą, skonstruowaną misternie z całej gamy zachowań, gestów, mimiki stosowanych z ogromną konsekwencją i dyscypliną formalną. To bardzo ciekawe zważywszy, że żadna aktorka nie zamknęła dotąd roli Saszy w tak groteskowej formie.


- Proces dochodzenia do sedna tej postaci odbywał się jakby trochę poza moją świadomością. Oczywiście istniał pewien pomysł na tę postać, ale podczas improwizacji pojawiało się wiele innych rzeczy, które Maja bardzo skrupulatnie selekcjonowała.  To ona mi mówiła czego mam się konsekwentnie trzymać, po jakiej linii się poruszać i rygorystycznie tego przestrzegała.  Dzięki temu budowałyśmy tę postać razem. A improwizacje były naprawdę fantastyczne. Zresztą nie ukrywam, że bardzo lubię taką formę pracy.  Rodzą się podczas niej niekiedy wspaniałe propozycje i pomysły, nad którymi w którymś momencie jakby przestajemy panować. Ale w takiej specyficznej sytuacji i atmosferze rodzą się doprawdy niesamowite rzeczy. Chciałyśmy z Mają oderwać się od stereotypu prowadzenia tej postaci. Interesowały nas przede wszystkim przyczyny, dla których ta dziewczyna jest taka a nie inna. Czyli zaczęłyśmy jakby od drugiej strony, od tego, co mogło się dziać z moją bohaterką wcześniej. Co się złożyło na to, że Czechow właśnie tak ją w dramacie  przedstawił. To było dla nas bardzo ważne. A sam tekst trzymał nas tylko w określonych ramach.

- W jaki sposób Kleczewska w pracy nad rolą proponowała te nieoczekiwane rozwiązania psychologiczne, jak dokonywała interpretacyjnych odkryć w tekście?


- Wiele osób mnie o to pyta, a ja nie do końca umiem na to pytanie odpowiedzieć. Nie potrafię tego wytłumaczyć.  Ale myślę, że klucz tkwi w dialogu jaki powstaje między reżyserem a aktorami w trakcie  prób. Maja daje po prostu bardzo konkretne uwagi, które niesamowicie otwierają, uruchamiają i poszerzają wyobraźnię. Konsekwentnie poszerza w nas przestrzeń tej postaci. I właśnie przez to podczas improwizacji dochodzi do nieoczekiwanych rozwiązań i pomysłów. To polega może też na indywidualnym podejściu Mai do aktora, na energii, którą Kleczewska ma w sobie.  Uruchamia w aktorach pęd, który nie pozwala stać w miejscu, a raczej pcha wciąż do przodu. Czyli najważniejsze jest uruchomienie człowieka bardzo konkretnie sprecyzowaną uwagą, która działa w nieograniczony sposób na wrażliwość i wyobraźnię.

- Przed  „Płatonowem” była rola w „Trzech siostrach” Czechowa. Jak dochodziła Pani do prawdy tej postaci, by w konsekwencji wykreować człowieka, a nie tylko taki  bastion wrażliwości, w tym jakby wypalonym z uczuć świecie.


- W tym przypadku staraliśmy się z Pawłem Łysakiem trzymać tego, co w tej postaci zapisał autor. I to było dla nas najważniejsze. Oczywiście starałam się to wszystko też przefiltrować przez siebie, dlatego szukałam jakiegoś takiego pazura w tej dziewczynie; zastanawiałam się dlaczego ona podejmuje takie, a nie inne decyzje. Ale powtarzam, głównie niósł nas tekst i to, co jest w nim zapisane. A praca nad samą rolą była dosyć podobna, choć dyrektor Łysak ma zupełnie inne metody pracy niż Maja Kleczewska. Trudno tutaj o porównania, bo  każdy z nich robi przecież inny teatr. W „Trzech siostrach” więcej było na pewno prób zespołowych, na których sprawdzaliśmy co działa, a co nie. A reżyser wymagał dyscypliny, by nieść w postaciach to, co w tekście jest najbardziej interesujące.

- Mówi się, że autor „Wiśniowego sadu” ma doskonały słuch sceniczny. Każdy z jego bohaterów to dla aktora materiał na pełną i złożoną postać niosącą najgłębszą nić emocji, ale jednocześnie dobrze jest kiedy uda się przemycić do realistycznego portretu psychologicznego odrobinę szaleństwa i metafizyki.


- I oto właśnie nam chodziło. Zresztą w Maszy jest coś takiego, że ona patrzy, ale jednocześnie jest nieobecna,  jest jakby trochę wyłączona z tego świata, niekiedy tylko jakieś impulsy z zewnątrz – choć nie wiadomo dlaczego – ją uruchamiają;  ona jakby nie odbiera całej sytuacji w jakiej się znajduje, tylko nagle zaskakuje ją jakiś odprysk rzeczywistości czy zdanie, które ktoś wypowie . I to powoduje, że nagle w niej coś emocjonalnie eksploduje. To też był klucz do tej postaci.

- Na ile sceniczni partnerzy pomagają Pani w budowaniu teatralnych postaci?


- Nie zdarzyło mi się jeszcze w dotychczasowej pracy – i chwała Bogu – spotkać ludzi, od których bym czegoś nie dostała. I to jest super. Bo to jest dla aktora sytuacja naprawdę komfortowa, że może w każdej chwili liczyć na partnera i wejść z nim w dialog. To poczucie wspólnoty i tworzenia razem jest wspaniałe. Tylko wspólny dialog nadaje naszej pracy prawdziwy sens. Na szczęście spotykam partnerów, którzy zawsze mają coś interesującego do zaproponowania i mogę czerpać nie tylko z siebie ale i z nich. Zresztą bez nich na pewno nie udałoby mi się pewnych rzeczy na scenie osiągnąć. Nawet kiedy czasami się mijamy lub dzieli nas różnica poglądów, inaczej postrzegamy jakąś scenę czy rolę, staramy się aby nie było to zarzewiem nieporozumień, tylko konstruktywnej rozmowy przynoszącej nową jakość.

- Z Mają Kleczewską spotkała się Pani ponownie przy realizacji „Babel” Jelinek. Wiemy, że już przy „Płatonowie” było to dla Pani spotkanie niezwykle elektryzujące. Czy zupełnie inna literatura zmieniła jej sposób pracy, czy też nadal było to raczej stwarzanie świata, nie interpretowanie literatury, a rzeczywistości.


- Metoda pracy w zasadzie się nie zmieniła. Tyle że już sam tekst Jelinek ma w sobie pewien rygor i tego trzeba przestrzegać. To struktura posiadająca swój określony wewnętrzny rytm. Próbowaliśmy z tym walczyć, ale siła tego tekstu jest tak ogromna, że trzyma aktora w tych rytmicznych ograniczeniach i w zapisanej formie. Ale nasze  pomysły rodziły się w różnych okolicznościach, dlatego Maja pozwalała na to, by czasami od tego tekstu jakby odskoczyć. Ale to przede wszystkim on był kluczową inspiracją do tego, co wymyślaliśmy na scenie.

- Nie jest tajemnicą, że Kleczewską interesuje najbardziej rodzaj napięcia jaki się rodzi między bohaterem  a światem. Jednocześnie w jej scenicznych scenariuszach można znaleźć sporo szczelin, które wypełnią się dopiero w teatrze. Czy ta otwartość była  pomocna w pracy nad „Babel”?


- Tak, bardzo, i o to Mai chodziło. Przede wszystkim interesowało ją spotkanie samego aktora z Jelinek. I co z tego spotkania aktor może wydobyć. To był zabieg w pełni świadomy i niezwykle istotny. Same pomysły reżyserskie nie były tutaj najważniejsze.

- Mówi się, że aktorzy to dziwni ludzie, którzy nie odróżniają prawdy od udawania i na co dzień żyją swoimi rolami. Prawda czy fałsz?


- Prawda i sama się czasami na tym łapię, że przenoszę coś z jednej strony na drugą, albo odwrotnie. Niekiedy dzieje się to jakby poza naszą świadomością. Ale te dwa światy się jednak przenikają. Czasami jest to fajne, kiedy na przykład unosimy rzeczywistość i nadajemy jej zupełnie innych kolorów czy znaczeń niż są w życiu. Problem pojawia się wtedy, kiedy się tego nadużywa. Dlatego jest to zjawisko, które z jednej strony może nam życie ułatwiać, z drugiej również utrudniać.

-  Coraz częściej słyszy się głosy absolwentów szkół teatralnych, że tak naprawdę nic ze studiów nie wynieśli, a wszystkiego nauczyli się dopiero w pracy zawodowej. Jaka jest Pani refleksja na ten temat cztery lata po ukończeniu łódzkiej „filmówki”?

- Podczas pracy nad dyplomem, a była to „Pajęcza sieć” w reżyserii Aleksandry Koniecznej, nauczyłam się bardzo dużo. To było spotkanie naprawdę magiczne , zupełnie inne od tego, co poznawałam w szkole. Podobne do tego, jakie później przeżywałam pracując z Mają Kleczewską. Aleksandra Konieczna nie tylko nas otworzyła, ale też pozwoliła uwierzyć w swoje umiejętności, w to, że mamy coś w sobie i nie bez przyczyny do tej szkoły się dostaliśmy. Natomiast sama szkoła myślę, że tyle samo daje, co i odbiera. Wszystko zależy od tego jakich profesorów spotka się na swojej drodze. Ja miałam szczęście zetknąć się z aktorami, którzy są w tym zawodzie spełnieni i nie chcieli ze mnie ulepić kogoś innego, niż jestem. Ważne było dla nich, co ja myślę w procesie dochodzenia i szukania prawdy oraz  mój osobisty rozwój. Zabójstwem bowiem jest wskazywanie tylko jednego co dobre i przeświadczenie, że innej drogi nie ma.  Wtedy bardzo łatwo zabić talent, wiarę w siebie i zamknąć młodego człowieka na całe życie. I to jest bestialskie. W szkole na pewno nauczyłam się cierpliwości i miłości do tego zawodu, również podstawowych zachowań  obowiązujących w teatrze . Trafiłam na wspaniały rok, którego opiekunem był Wojciech Malajkat. Dzisiaj bardzo cenię te spotkania i chwile, które pozwalały nam budować siebie również jako człowieka w teatrze. A nie tylko aktora.

- Czy śledzi Pani, co pisze o spektaklach z Pani udziałem prasa? Czy recenzje w ogóle są aktorowi do czegoś potrzebne? Czy pozwalają konfrontować własne i cudze wyobrażenie o scenicznej postaci?


- Oczywiście, że czytam wszystkie informacje prasowe o spektaklach z moim udziałem, bo interesuje mnie i jestem ciekawa tego, co myślą inni; czasami nawet na recenzje z niecierpliwością oczekuję. Zdarza się, że jest mi niekiedy boleśnie smutno i przykro, ale mam świadomość, że ocenianie jest nierozerwalnie z zawodem aktora związane. I tego uniknąć się nie da. Natomiast czy opinie krytyków wywierają na mnie jakiś szczególnie mocny wpływ nie wiem. Ale nie mam pretensji, kiedy pojawiają się recenzje złe czy nieprzychylne. Muszę się nauczyć tego, że nie zawsze wszystko musi być wspaniałe czy genialne. Nie wszyscy przecież urodzili się geniuszami.

- Na koniec chciałbym zapytać o ostatnią Pani premierę czyli o „Joannę d’Arc. Proces w Rouen” w reżyserii Remigiusza Brzyka. Czy literatura dokumentalna to według Pani dobry materiał na współczesny teatr?

- Myślę, że to było bardzo duże wyzwanie. Po raz pierwszy spotkałam się z tak niedramatycznym i suchym tekstem, dlatego nie było mi łatwo w tej materii się odnaleźć. Spisany proces w Rouen to ciąg pytań i odpowiedzi,  to struktura zmierzająca do z góry wiadomego celu, napisana odtąd dotąd. Dlatego czułam się czasami jakby bezsilna wobec tej literatury, czułam jej wyższość nade mną. I mocno to odczuwałam. Oczywiście sama historia Joanny jest porażająca i cieszę się z tego, że tak wielu rzeczy się o niej dowiedziałam. To chyba jedna z najbardziej skomplikowanych postaci w historii. Dlatego żałuję, że praca nad tym tekstem nie dała mi możliwości spotkania się z bohaterką twarzą w twarz.

- Czy pomysł by Joannę grało pięć aktorek był wg Pani uzasadniony?

- To zabieg wg mnie bardzo ciekawy, pozwalający na budowanie interesujących relacji między poszczególnymi wcieleniami kobiet, które spotykają się z tą jedną i odwrotnie. Poza tym pomaga nam w tym przedstawieniu przestrzeń, a pomysł ze zdjęciami jest bardzo plastyczny i porusza moją wyobraźnię oraz wrażliwość przestrzenną.

Wiesław Kowalski
Teatr dla Was
6 września 2010
Portrety
Jan Kaliszewski

Książka tygodnia

Twórcza zdrada w teatrze. Z problemów inscenizacji prozy literackiej
Wydawnictwo Naukowe UKSW
Katarzyna Gołos-Dąbrowska

Trailer tygodnia