Zasłużeni dla miasta

"Po co psuć i tak już złą atmosferę" - reż. Aleksandra Jakubczak - Fundacja Teatru BOTO

Dziecko to skarb. Należy o tym ciągle pamiętać, oglądając spektakl "Po co psuć i tak już złą atmosferę?". Bo w tej opowieści dziecko liczy się najmniej. O wiele mniej, niż ego dorosłych, ich marzenia, ambicje, potrzeby.

Choć pozornie nic nie jest oczywiście ważniejsze od dziecka o słowiczym głosie. Rodzice są szczęśliwi, gdy ich aniołki lśnią na międzynarodowym firmamencie, śpiewając w chłopięcym chórze. Ich własne życie przestaje być beznadziejnie szare. Matki dopingują dzieci, poją surowym jajkiem, wożą na próby, pilnują ćwiczeń w domu. Ojcowie puchną z dumy, dopytują o postępy dziecka. Z kolei radni nie chcą psuć świetnej atmosfery wokół "Chóru Unii Europejskiej - Ambasadora Kultury", który tak rozsławił Poznań i przyciągnął inwestorów. Pracownicy drżą o lukratywne posady, dzięki którym zwiedzili wszystkie kontynenty. Głosów o nagannych zwyczajach w chórze nikt nie słyszy. Nikt ich też zbyt głośno nie powtarza.

W 2004 roku Wojciech Krolopp, dyrygent poznańskiego chóru chłopięcego Polskie Słowiki został skazany na osiem lat więzienia. Udowodniono mu molestowanie trzech chłopców. Wyrok wykonano częściowo z uwagi na AIDS i chorobę nowotworową skazanego. W 2013 roku dyrygent zmarł. Sprawa odbiła się szerokim echem w całej Polsce. Po pierwsze ze względu na to, że skandal dotyczył najlepszego "produktu eksportowego" - znanego na całym świecie chóru, który występował na najznamienitszych światowych scenach. Po drugie dotyczył osoby powszechnie szanowanej, o nieskazitelnym dotąd wizerunku pedagoga i opiekuna dzieci. Ale i po trzecie z tego powodu, że sprawa, choć niewątpliwa, podzieliła opinię publiczną Poznania. Niektórzy, w tym miejscy oficjele, dyrygenta bronili.

Spektakl "Po co psuć i tak już złą atmosferę?" to policzek wymierzony całej społeczności miasta. Poznaniacy byli wówczas anonimowymi i biernymi obserwatorami wypadków. Teraz oglądają je ponownie. Absolutna cisza na sali, przerywana tylko nerwowym chichotem w reakcji na aktorskie gagi, jest dowodem, że teatr dotknął sprawy nie załatwionej i nie zamkniętej. To z pewnością zasługa tekstu Krzysztofa Szekalskiego, gdzie są zebrane wątki, które pojawiły się w reportażu Marcina Kąckiego "Maestro", w doniesieniach prasowych i w wywiadach z osobami zaangażowanymi w sprawę. Aleksandra Jakubczyk, inscenizatorka domyka treść dramatu. Pilnuje precyzji wypowiedzi, nie pozwala na żadne łatwe, ucieczkowe usprawiedliwienia.

Aktorzy mówią wprost do widowni. Przedstawiają racje postaci, tłumaczą się, zakrzykują wyrzuty sumienia.

W domu, gdzie wszystko dzieje się za firanką rozciągniętą wzdłuż sceny, mieszka wzorowa rodzina. Matka (Anna Kłos Kleszczewska) gotuje, ojciec (Mateusz Łasowski) wraca do domu z pracy, synek (Sebastian Perdek) nie sprawia problemów, stojąc sobie cichutko z boku. Role rozdawane są precyzyjnie: kto robi wątrobiankę, kto piecze sernik. Produkty muszą być ekologiczne, jajka w lodówce powinny pochodzić od szczęśliwych kur.

Synek ma być złotym jajkiem i robić wszystko najlepiej. Ma być solistą najlepszego chóru na świecie i wyróżniać się na tle pryszczatych brzydactw bez pojęcia o sztuce. Wyróżnia się. Kiedy z kolegami z chóru biega po wiedeńskim Praterze, może się sprawdzić w Turbo Boosterze i w Dizzy Mouse. Tylko on wytrzymał taką jazdę od ogona po paszczę wielkiego kota z metalowymi zębami. Trzęsło wirowało, w dół, w górę. On, przezywany przez kolegów chodzącą kluchą z pustymi spodniami, jest lepszy od nich, a nawet od taty. Maestro mówi, że trzeba być najlepszym. On chce.

Dla matki sukces syna jest ekwiwalentem jej własnej, niespełnionej kariery. Parę zdań w ustach maestro rozwiewa wszelkie jej niepokoje. Syn potwierdza: wszystko jest w porządku. Można strzepnąć ołówkową spódnicę i spokojnie zasiąść na leżaku kontemplując ogródek. Szpaki nie wydziobały czereśni. Nie ma żadnych szkód.

Ojciec sam kiedyś doświadczył molestowania w chórze. Ale wierzy, że syna to nie spotka. A Wiedeń, Paryż, Bruksela i sławny sklep z płytami są przecież warte zobaczenia. Przyjmuje i godnie prezentuje przywieziony przez syna sweter z Berlina Zachodniego. Wszyscy mu go zazdroszczą, ze trzy dekady będzie go nosił. Zachwyca się fakturą, materiałem, wzorem. Maestro rzuca mu następny sweter. I jeszcze jeden. Ojciec nakłada na siebie kolejne swetry, a szczodry dyrygent zdejmuje je z siebie i tym samym rozbiera się właściwie do naga.

Michał Czachor gra Maestra i jeszcze kilka postaci w spektaklu. Jest opinią publiczną, miejskim radnym, prezydentem. Każda z tych osób bardzo chce, by nie psuć wizerunku miasta i jego mieszkańców.

Wysportowany prezydent w triathlonowskim wdzianku przekonuje jak świetnie gospodarzy w stolicy Wielkopolski. Wiecznie w ruchu buduje dobre imię miasta, przybliża je do świata. Jest człowiekiem dialogu, otwartym, uśmiechniętym, skorym do kompromisów. Uśmiech nie schodzi mu z twarzy, ale to polityczny uśmiech. Nieszczery, niebezpieczny. To nie jest uśmiech, to jest groźba, by nikt nie ważył się zepsuć porządku.

Równie protekcjonalny jest radny, reprezentujący interesy mieszkańców Poznania, którzy nie chcą się wyróżniać. Wolą pozostawać w głównym nurcie kultury i konsumpcji. Dlatego aktor pokazuje się w kostiumie gigantycznego hot-doga. Z wielkiej pluszowej bułki z parówką wystaje mu jedynie twarz, ale przy najmniejszym ruchu kostium zasłania mu oczy. Wywód o tym, jak niesłychanie wtórnym, niepotrzebnym pomysłem jest spektakl o molestowaniu dzieci, jest więc prowadzona w toku walki z materią - nie dość, że Czachor musi znaleźć szparę w firankach, by ukazać się publiczności, musi jeszcze wydobyć głowę z wnętrza parówki i przekrzyczeć rockową muzykę. Konsumpcyjna kultura hipermarketu, w którym wszyscy są szczęśliwi, zdrowi i bogaci nie potrzebuje krytyki. Docenia zasłużonych obywateli, obdarowanych wysokimi odznaczeniami. Po co psuć taką atmosferę?

Na końcu mówi sam Krolopp (znowu Czachor). Spokojnym głosem konesera opisuje ekskluzywne, piękne zdarzenia, które prowokował, każdy szczegół, każdą minutę. Jego słowa ociekają znawstwem, perwersją, oddaniem, tkliwością. Jest w nich okrucieństwo, brutalność, brak litości, serca, człowieczeństwa. Jest zło, którego dokonał. Krolopp został osądzony, skazany i umarł, ale dla miasta jest wiecznym wyrzutem sumienia. Jego ostatnie słowa na temat swoich ofiar brzmią: dziękuję drodzy rodzice, że mi ich oddaliście.

Tekst dramatu "Po co psuć i tak złą atmosferę" powstawał stopniowo. Pomysł zrodził się w czasie fetiwalu Sopot Non-Fiction w 2014 roku, rozwinięto go w czasie pracy warsztatowej w TR Warszawa. Wyprodukowany został przez fundację BOTO. Realizatorzy przedstawienia nie są związani z Poznaniem. Spektakl wejdzie jednak teraz do repertuaru Teatru Nowego, na którego afiszu jest również "Mokradełko" na podstawie reportażu Katarzyny Surmiak-Domańskiej w reżyserii Mikołaja Grabowskiego, rzecz o długoletnim molestowaniu córki przez ojca przy cichym przyzwoleniu matki. W Poznaniu zachodzi zmiana.

Ewa Hevelke
e-teatr.pl
12 stycznia 2016

Książka tygodnia

Teatr, który nadchodzi
Wydawnictwo słowo/obraz terytoria Sp. z o.o.
Dariusz Kosiński

Trailer tygodnia

La Phazz
Julieta Gascón i Jose Antonio Puchades
W "La Phazz" udało się twórcom z "La ...