Zawiedziona w miłości czy spełniona w sztuce?
"Maria Callas. Master Class" - reż. Andrzej Domalik - Och-Teatr w WarszawieKrystyna Janda po premierze w październiku 1997 roku w Teatrze Powszechnym w Warszawie postanowiła po raz kolejny zmierzyć się z tytułową bohaterką dramatu Terrence'a McNally'ego, z wielką osobowością Marii Callas jako niekwestionowaną królową belcanta uwięzioną w sferze własnych ambicji i pragnień. Do współpracy zaprosiła Andrzeja Domalika, obecnego dyrektora Teatru Ateneum, który również jako reżyser przygotował spektakl osiemnaście lat temu. Nadzwyczajna żywiołowość, namiętność połączona z pasją i wielka siła energii ze szczególnym darem przekonywania stały się po raz kolejny niezaprzeczalnym atutem widowiska, które publiczność przyjmuje od pierwszego przedstawienia wprost entuzjastycznie.
Powiedzmy szczerze od razu - "Master Class", wielokrotnie nagradzanego amerykańskiego autora, nie jest tekstem z najwyższej półki. To przykład literatury dramaturgicznie dość wątłej, w dodatku nie pozbawionej truizmów i stereotypów, konstrukcyjnie raczej standardowej, z monologami w kilku momentach dość banalnie nawiązującymi do freudowskiej teorii psychoanalizy; to dramat typowy dla sztuki bulwarowej, choć od razu dodajmy, tej wysokiej a nie niskiej. Jest w tym utworze kilka błyskotliwych dialogów, prezentujących trzeźwość pragmatycznych sądów artystki i jej urocze słabostki, spora dawka komizmu, jest wiele efektów czysto melodramatycznych i sporo naprawdę pięknej muzyki Verdiego, Belliniego czy Puccinniego. Nie mniej istotny jest również sam wydźwięk utworu, który - choć może pozbawiony wielopłaszczyznowości - stara się nam uświadomić, jak trudno jest połączyć teatralne triumfy ze spełnieniem i szczęściem w życiu osobistym. Wreszcie - i to bez wątpienia stanowi klucz do próby kolejnego zmierzenia się z postacią wielkiej divy operowej - jest porywająca rola, dająca szansę na stworzenie olśniewającej kreacji aktorce o nieograniczonych możliwościach warsztatowych. I z tego przede wszystkim korzysta Janda, czyniąc z dramatu okrzykniętego nie tylko amerykańskim, ale i europejskim przebojem, prawdziwy hit repertuarowy, który ma szansę powtórzyć sukces sprzed lat, kiedy to wraz z Cezarym Żakiem "Maria Callas - Lekcja śpiewu" doczekała się bodaj ponad dwustu wystawień w teatrach całej Polski.
Janda/Callas, tym razem na scenie Och-Teatru, zaprasza nas na kursy mistrzowskie, podczas których ma możliwość przekazania młodym adeptom sztuki wokalnej swoich poglądów zarówno artystycznych, jak i życiowych. Początkowa duma, arogancja i wyniosłość artystki, która największą karierę ma już za sobą, odkrywa jej kolejne maski dające możliwość pokazania kobiety owładniętej wielką pasją, a także zdającej sobie sprawę ze swej inteligencji i nieprzeciętności swojego talentu. Najbardziej bezlitosna wydaje się być wobec pierwszej uczennicy, która pragnie wcielić się w postać z "Lunatyczki". Callas bardzo szybko jej przerywa, zgłaszając pretensje do pozbawionych emocjonalności dźwięków, pustych i bez wyrazu. Nie jest w stanie zaakceptować bezmyślnej sztuki wokalnej ograniczonej do poprawnego odśpiewywania nut zapisanych w partyturze, nawołuje do poszukiwania piękna i interpretacyjnej prawdy, do dominacji potrafiącej zawładnąć tymi, którzy słuchają i pełnej z nimi i z kompozytorem współpracy. Dla Callas każde słowo libretta jest nośnikiem określonych treści, tak samo jak każdy rekwizyt powinien być odpowiednio przez aktora ograny, nie może być nieistotnym znakiem, lecz musi w dramaturgii spektaklu i konstrukcji samej partii wokalnej coś znaczyć. Te prawdy stara się primadonna stulecia przekazać zarówno Tonny'emu, przystojnemu i pewnemu siebie tenorowi, z którym dyskutuje, a nawet w pewien sposób droczy się na temat pierwszej arii Caravadossiego w "Tosce", jak i Sharon, której nie może wybaczyć, że na lekcję przyszła w długiej wieczorowej sukni. Niezapomniana interpretatorka Normy czy Lady Makbeth zwraca uwagę na znaczenie w procesie twórczym koncentracji i zaangażowania, na wierność temu co zapisał w nutach kompozytor i co determinuje tradycja. Nawołuje też do sumiennej i uczciwej pracy. Ciekawie pod względem dramaturgii i rytmu skonstruowane są trzy spotkania z młodymi śpiewakami - każda sekwencja jest tworzywem dla powstania autonomicznej relacji i daje aktorce możliwość wyartykułowania tego, jak bogata i złożona jest jej wrażliwość muzyczna i sceniczna, jak nastrój i temperament wpływają na nawiązywanie kontaktu z przesłuchiwanym czy z przesłuchiwaną. Inaczej przebiega lekcja wykorzystująca do pracy nad interpretacją wokalno-aktorską arię Aminy Belliniego - Callas potrafi być wtedy w swoich uwagach nie tylko złośliwa, ale i zabawnie komentująca poszczególne frazy muzyczne. Potrafi też równie szybko i nieoczekiwanie pokazać zirytowanie, jak i wzburzenie. Najsilniej jej nieprzewidywalność uwidacznia się w kolejnych spotkaniach z Sharon - tutaj histeria i gniew zostają skonfrontowane z jej intrygującym poczuciem piękna i pełnią zawodowstwa. Wszystko to razem sprawia, że jesteśmy świadkami inteligentnego i dynamicznego spektaklu, w którym Krystyna Janda oddaje całą złożoność artystki, tyleż porywczej co despotycznej, nieprzejednanie oddanej sztuce i płacącej za nią najwyższą cenę życia. Śpiewaczki raz godnej podziwu i szacunku, to znów wzbudzającej niechęć, wreszcie godnej współczucia i wymagającej zrozumienia.
Janda najbardziej przejmująca jest w dwóch retrospektywnych monologach, w których z towarzyszeniem mistrzowskich interpretacji włoskich arii, wspomina swoich dwóch życiowych partnerów: Meneghiniego i Onassisa. Te intymne i aż do bólu uczciwe wyznania wypowiadane są już nie przez gwiazdę i primadonnę, ale przede wszystkim człowieka spalającego się psychicznie i przeraźliwie samotnego. Wtedy w jej aktorskim wizerunku postaci pojawia się cała gama emocji, które od zadziwiającego niepokoju są też pełne bezbronności, uwodzicielskiej drapieżności i wewnętrznego rozdarcia. Między dłuższymi wypowiedziami bohaterki, z których szczególnie wzruszająco wybrzmiewa ta w drugiej części spektaklu, Janda rewelacyjnie pokazuje również takie cechy jak zawiść czy apodyktyczność, a także pozorną niekonsekwencję oraz zdyscyplinowanie pomieszane z pojawiającą się co i rusz w chaosie myśli przypadkowością. Jednak największym walorem świetnie zagranej nowej roli w Och-Teatrze zdają się być towarzyszące jej na każdym kroku namiętności, którym artystka chce być wierna tak samo na największych scenach teatralnych świata, jak i w życiu rodzinnym. Żar trawiący duszę urodzonej w Grecji śpiewaczki był zawsze tym, co konstytuowało jej wiarygodność scenicznych kreacji, ale i nieumiejętność uporządkowania i odnalezienia się w związkach z mężczyznami.
Janda w znakomitej charakteryzacji i w świetnie skrojonym kostiumie od pierwszego słowa niepodzielnie zawładnęła emocjami nie tylko tych, których przesłuchuje, ale i publiczności - tutaj każdy z widzów traktowany jest niczym uczestnik prowadzonej gry i jej zostaje podporządkowany. Publiczność chętnie zresztą z tego prawa korzysta i reaguje bardzo spontanicznie. Czasami nawet bardziej spontanicznie niż sama aktorka, która tym razem stara się powściągać swój zmierzający niekiedy w kierunku nadpobudliwości sceniczny temperament czy nadmierną skłonność do zawieszeń głosu, tak charakterystyczne dla niej w innych rolach, bardziej stawiając na dystyngowaną rezerwę i subtelność opanowywania rozwibrowanych emocji. Nawet wtedy kiedy pełnym głosem upomina się o respektowanie prawideł sztuki i należną dla siebie pozycję w świecie. Słychać wtedy jak wiele w tej Callas jest samej Jandy - jej przeżyć, jej cierpienia, jej miłości.