Zawsze musimy szukać jakiejś prawdy
Rozmowa z Michałem Karczewskim- Cieszę się, że poznałem ludzi, którzy dawali mi konkretne i odpowiednie klucze do pracy, które teraz wykorzystuję w teatrze dramatycznym i w każdym innym nieoczywistym miejscu, w którym przychodzi mi pracować, a żadnej pracy i przestrzeni się nie boję, stale szukam nowych wyzwań i możliwości rozwoju
Z Michałem Karczewskim - aktorem Teatru Aleksandra Fredry w Gnieźnie - rozmawia Małgorzata Klimczak z Dziennika Teatralnego.
Małgorzata Klimczak: Rozmawiamy po spektaklu „Tajemniczy ogród", o którym się mówi, podobnie jak o „Małym Księciu", że to spektakl dla dorosłych i dla dzieci. Czy dzieci to trudna i wymagająca publiczność? Trudniejsza od dorosłych?
Michał Karczewski - Myślę, że dzieci są zdecydowanie trudniejszą publicznością od dorosłego widza. Jestem absolwentem kierunku aktorskiego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku i zdobywałem doświadczenie w różnych przestrzeniach, w teatrach dramatycznych, w teatrach lalek, w operach, w plenerze, grając zarówno dla dorosłych, jak i dla dzieci, i wiem, że dziecka się nie oszuka. Dziecko niezainteresowane sceniczną akcją nie będzie miało skrupułów, powie o tym głośno, wygodnie siedząc na wyciemnionej widowni albo wyjdzie bez słowa z teatru zanim zostanie zatrzymane przez opiekunkę grupy - w takich sytuacjach aktorzy muszą umieć odnaleźć się na scenie. Często bywają one podbramkowe, jednym z naszych zadań jest umieć nad nimi zapanować. Znudzone, zmęczone, zaspane dziecko przestaje śledzić wydarzenia na scenie i zaczyna zajmować się czymś innym. Dorośli mają prawo czuć się podobnie i niekiedy tak jest, ale umiejętnie potrafią to ukryć. Są i tacy, którzy niczym się nie przejmują, niektórzy nawet ostentacyjnie próbują zaburzać naszą pracę. Musimy błyskawicznie i błyskotliwie reagować w takich sytuacjach, których często nie da się przewidzieć. Dobrze jest, kiedy umiejętnie potrafimy wyczuć reakcje i energię widowni, odpowiednio dysponować czasem tych reakcji i zarządzać brnięciem akcji do przodu. Kiedy spektakl jest mocno zrytmizowany, a jest dużo śmiechów i braw, bywa to problematyczne, staramy się robić wszystko, co w naszej mocy, by nie ucierpiało tempo spektaklu. W innych momentach potrafimy zabiegać o uwagę i zainteresowanie, jakbyśmy chcieli udowodnić próżną ważność chwili, w której jesteśmy na scenie i mamy ten przywilej, że akurat to my jesteśmy przy głosie. Momentami należy odpuszczać i szanować czyjąś wolę albo stan, to bardzo wrażliwe kwestie, o których aktorskie ego zdaje się nazbyt często zapominać w czasach nagminnie improwizowanego teatru. Dzieci są trudną widownią, ale fajnie jest grać dla dzieciaków, dzięki nim możemy zadbać o aktorską kondycję. To jest taki sprawdzian dla naszego warsztatu, wrażliwości, zaangażowania i dyspozycji. Lubię improwizować, staram się, żeby każdy spektakl był inny, dlatego z ciekawością i oddaniem podchodzę do swojej pracy, nie bagatelizując młodszej widowni.
Często aktorzy po Wydziale Lalkarskim mówią, że dzięki dodatkowym umiejętnościom zdobytym w szkole, czyli pracy z lalką, mają szersze spojrzenie podczas pracy nad rolą i jest to bardzo korzystna sytuacja. Pan też tak uważa?
- Zdecydowanie tak. Wydział Lalkarski to był mój świadomy wybór. Interesuję się teatrem od małego, już w szkole podstawowej wiedziałem, że chcę zdawać do szkoły aktorskiej. W gimnazjum zacząłem poznawać techniki i sposoby pracy w teatrze, teatr japoński, teatr cieni, teatr lalek, teatr słowa, teatr absurdu. W liceum uczyłem się w klasie o profilu teatralnym, gdzie spotkałem się z formami różnego rodzaju, z którymi potrafiłem sobie radzić i dobrze się w tym czułem. Zmaganie się z nimi jest dla mnie znacznie ciekawsze, dużo bardziej stymulujące, interesujące, pobudzające wyobraźnię - traktuję je zawsze jako wyzwanie, przy okazji zdobywam nowe doświadczenia i umiejętności, bo każdą formę trzeba fizycznie poznać, zaprzyjaźnić się z nią. Każdy może jakkolwiek stanąć na scenie i jakkolwiek cokolwiek powiedzieć, lepiej albo gorzej - kwestia oceny, ale nie każdy wie jak się złapać za hybrydową konstrukcję, którą mają obsłużyć jednocześnie trzy osoby, żeby wszystko działało zgodnie z biomechaniką i spełniało swoje sceniczne funkcje. To trudna i żmudna praca, często nieopłacalna, frustrująca... Startowałem do szkoły aktorskiej w Krakowie ze względu na chęć bycia w tamtym czasie w pięknym mieście oraz na dwa wydziały do Wrocławia (wydział dramatyczny przy okazji). Nie interesowała mnie ani Warszawa, ani Łódź. Ostatecznie Kraków w ogóle mnie nie chciał, jego strata (śmiech), trochę było mi smutno z tego powodu po ogłoszeniu wyników, bo jedna z szans na dostatnie się do szkoły teatralnej przepadła. Wrocławskie lalki też nie były mną zainteresowane, chociaż miałem świetny egzamin, a na dramacie dotarłem do finału, ale podziękowano mi - kilku klonów musiało odpaść (dziwnie czułem się patrząc na wielu podobnych do siebie chłopaków)... Od razu po maturze trafiłem do bardzo otwartej i różnorodnej Akademii Teatralnej w Białymstoku i po roku studiów nie chciałem już zdawać do żadnej innej szkoły, wiedziałem, że dzięki temu wydziałowi będę miał więcej czysto technicznych umiejętności. Egzamin poszedł mi dużo gorzej od tego na wrocławskich lalkach - byłem po całej nocy podróży w pociągu z Wrocławia do Białegostoku, dworzec był wtedy w remoncie, pociąg miał opóźnienie, taksówkarz musiał objechać budowę, nie wiedział gdzie jest Akademia... Dramat. Sporo spóźniony, bez umytych zębów dotarłem na egzamin - dykcji zero, mózg zmęczony, ciało marzyło o łóżku, sen byłby zbawieniem. Nie wiem, czym sobie zasłużyłem na drugi etap w Białymstoku, ciężko było mi w niego uwierzyć - czułem, że dostałem od kogoś bardzo duży kredyt zaufania, może od mojego wspaniałego opiekuna roku, Jacka Dojlidki? Mogłem się wyspać i z nowymi siłami szarpać marzenia. Rześki mózg, sprawne ciało, rozgrzany głos, ćwiczona dykcja i umyte zęby - wiedziałem, że nie będą mieli wyjścia, byłem delikatnie arogancko pewny siebie. Wiedziałem, ile lat się do tego przygotowywałem, ile moi rodzice wpakowali we mnie pieniędzy, żebym poradził sobie w tym cholernie stresującym czasie tygodniowego egzaminu. Byłbym rozczarowany, ale udało się. Całe szczęście. Byłem oczarowany lalkarskim światem od zawodowej strony, spędzałem w szkole 7 dni w tygodniu: od rana do nocy i po nocach. Czas płynął nieubłaganie, chciałem jak najwięcej z niego wycisnąć, skorzystać z możliwości zdobycia szerokiej wiedzy i pozyskaniu wielu narzędzi do późniejszej pracy od wielu wybitnych pedagogów, reżyserów, czy od innych studentów, bo po koleżeńsku potrafiliśmy się dzielić doświadczeniem i pomagać sobie. To jest jedna z najlepszych lalkowych szkół na świecie, o czym mało kto wie poza naszym środowiskiem. Jestem szczęśliwy, że tak się to wszystko potoczyło w moim życiu, choć po Krakowie pewnie byłoby znacznie prościej na zawodowej ścieżce. Cieszę się, że poznałem ludzi, którzy dawali mi konkretne i odpowiednie klucze do pracy, które teraz wykorzystuję w teatrze dramatycznym i w każdym innym nieoczywistym miejscu, w którym przychodzi mi pracować, a żadnej pracy i przestrzeni się nie boję, stale szukam nowych wyzwań i możliwości rozwoju.
Przed szkołą aktorską prowadził pan dosyć aktywne życie – sport, taniec, instrument, muzyka. Jak te aktywności dzisiaj procentują w pana pracy?
- Nie chciałbym płakać nad smutnym dzieciństwem, ale od małego byłem angażowany w całą masę różnych zajęć dodatkowych. Ich mnogość była trochę absurdalna. Taniec ludowy, klub szachowy, dodatkowe zajęcia z języków w szkole, dodatkowe zajęcia z języków poza szkołą, kółka naukowe z wielu przedmiotów, lekkoatletyka, haft krzyżykowy... Mógłbym wymieniać w nieskończoność. Nie miałem na nic czasu. Po szkole obiad jadłem w kurtce i butach, z braku czasu. Po szybko skończonym posiłku zakładałem na plecy gitarę i biegłem do szkoły muzycznej, a kiedy wychodziłem z zajęć, w samochodzie czekał na mnie ojciec, który zawoził mnie na trening koszykówki, który trwał dwie godziny, kończył się o północy. W domu trzeba było się jeszcze uczyć na kolejny dzień: a) przyswoić wcześniej zdobytą wiedzę, b) poszerzyć ją o niewymagany zakres. Rodzice pilnowali, żebym był wykształconym człowiekiem, czasami pilnowali aż za bardzo. Miałem być najlepszy. Kiedy dostałem piątkę z minusem, od razu padało pytanie: dlaczego nie cała piątka, gdzie popełniłem błąd? Uczyłem się często do świtu, bardzo szybko poznałem smak i zapach kawy. W pewnym momencie trzeba było wybrać, w którą stronę idę. Sport? Nauka? Muzyka? Upragniony od lat teatr? Myślę, że podjąłem bardzo dobrą decyzję, a wszystkie aktywności, z którymi miałem styczność, bardzo pomagają mi dzisiaj w pracy. Mam coraz większe ambicje i chcę być usatysfakcjonowany swoją pracą, zadowolonym widzem, który mówi, że chce wrócić do teatru, a nie wychodzi z niego znudzony bez najmniejszej chęci powrotu. Zawsze miałem predyspozycje do pracy ciałem, do wyginania go na różne sposoby różnych potrzeb, dlatego inwestowałem czas w swój rozwój dzięki środkom moich rodziców. Miałem sporo szczęścia, bo kiedy moi znajomi podczas wakacji pracowali, ja mogłem jeździć na warsztaty i poznawać różne metody teatralne - to mocno zaprocentowało, z wszystkiego korzystam do dziś. Bez przejścia tamtej drogi krzyżowej, czułbym się dziś dużo bardziej nagi, bezbronny, zawstydzony i zalękniony, bo wiem, ile pracy mogę stale w siebie wkładać, bo wiem, ilu młodych zdolnych ludzi mogłoby mnie zastąpić. Pracy na różnych polach. Czasami ogarnia mnie smutek, kiedy widzę wyżelowanych gitarzystów na hiszpańskich scenach w snopie światła, i myślę sobie, jak fajnie byłoby zagrać coś klasycznego dla tak wielkiej widowni... Często zdarza mi się łapać za gitarę na scenie i gdyby nie szkoła muzyczna, to pewnie byłbym uboższy o grę na instrumentach. Muzyka to rytm. Nasza gra na scenie, słowa - to również rytm. Wszystko jest połączone ze sobą. Sport też mi pomógł. Sport to strategia, tak samo strategicznie podchodzę do swoich zadań na scenie.
Koszalin to było pierwsze miejsce, w którym zetknął się pan z teatrem na większą skalę? Pytam, bo niedawno usłyszałam w Koszalinie opinię: Michał Karczewski to nasz człowiek.
- Urodziłem się w Białogardzie, gdzie w szkole podstawowej zacząłem brać udział w zajęciach kółka recytatorskiego. Jeden chłopak, kilkanaście dziewczyn... Dostałem rolę Czerwonego Kapturka, miałem długie włosy - już wtedy poczułem, co znaczy kobieca nienawiść, to było dosyć zabawne. Moją pierwszą rolą był jednak Seler, którego zagrałem jeszcze w zerówce. Mama uszyła mi kostium, wyglądał jak kaftan bezpieczeństwa - tak samo był też zakładany i zapinany, zielona bibuła natki przyczyniła się do niezmywalnego pod bieżącą wodą zabarwienia na czole. „A to feler" - moja pierwsza kwestia aktorska. W Białogardzie spotkałem się również z Markiem Kopczyńskim i Teatrem Lalek Marko. Tam dubbingowałem postaci, które pan Marek powoływał do życia w swoich sztukach, później spektaklach - wielki człowiek, wielka i niedoceniona wartość małego miasta. Córka Pana Marka, Natalia Kopczyńska, uczyła mnie języka polskiego i jeździła ze mną po turniejach recytatorskich - czuć było, że kocha sztukę, że miała fajne wzorce, że jej się chciało. Dzięki niej miło wspominam szkolny teatr, który prowadziła z Ireną Nowakowską. W rynkowej "Piwnicy pod jedynką" bawiliśmy się w teatr z Arkadiuszem Jaskulskim, człowiekiem niezwykle zaangażowanym społecznie - straszna szkoda, że mieliśmy ze sobą do czynienia, kiedy byłem dzieciakiem. Dziś często myślę o tym, co moglibyśmy wspólnie zrobić na scenie, przypominam też sobie alternatywnych i offowych twórców, których ściągał do Białogardu na wysmakowane pokazy. Gdybym sprawował dziś władzę w Białogardzie, dałbym im kupę pieniędzy na działalności artystyczne. Tacy ludzie to skarb. W Koszalinie po lekcjach biegłem z przyjacielem Damianem Wasiukiem do Ewy Czapik-Kowalewskiej, żeby nabierać pewności siebie, ostro pracować nad konkretami, przygotowywać teksty na turnieje i do egzaminów, a jako uczniowie klasy o profilu teatralnym prowadzonej przez Marzenę Wysmyk, robiliśmy masę spektakli (po drodze popełniliśmy dwa monodramy: "Rewizor" w Teatrze Propozycji Dialog i "Ciało" w Galerii Scena, którą kierował Ryszard Ziarkiewicz), happeningów i różnego rodzaju akcji promujących m.in. Europejski Festiwal Filmowy Integracja Ty i Ja, czy Koszalińskie Konfrontacje Młodych „m-teatr". Cieszę się, że mogłem być jakąś cząsteczką Integracji i "m-teatru", którym od pierwszej edycji opiekował się Piotr Ratajczak. To właśnie tam zobaczyłem „Samotność pól bawełnianych" Radka Rychcika i zakochałem się w tym spektaklu. Widziałem go kilkadziesiąt razy w różnych przestrzeniach. Marzyłem wtedy, żeby kiedyś znaleźć się w świecie, który stworzy Rychcik. Miałem wtedy 16-17 lat, dziś mam 32. To jest 15 lat i przez te 15 lat widziałem mnóstwo rzeczy, ale nic mnie tak nie uderzyło jak właśnie „Samotność pól bawełnianych". Po dwunastu latach, w Gnieźnie, w końcu się udało. Ucieszyłem się, że znalazłem się w obsadzie „Lalki", ale po pierwszej próbie byłem trochę załamany tym, że to jednak nie będzie takie uczestnictwo, jakiego bym chciał. „Lalka" zdobyła uznanie gnieźnieńskiej i festiwalowej widowni, Fredro chciał więcej Rychcika. Przyszedł czas na „Empuzjon" i Radek trochę mi wynagrodził „Lalkę". Na jednej rozmowie twórców z widownią stwierdził po spektaklu, że widział we mnie Wojnicza od samego początku - poczułem się wtedy jak mała, urocza i skromna dziewczynka. Fajne to kółko, tylko dlaczego tyle lat trzeba było na to czekać... Było warto. Zapraszam wszystkich na "Empuzjon" Olgi Tokarczuk w reżyserii Radka. Wracając jeszcze do studiów, ja nie chciałem daleko wyjeżdżać jak większość moich licealnych znajomych, ale nie miałem wyjścia – gdziekolwiek bym się nie dostał do szkoły aktorskiej, wszędzie miałbym daleko do domu. Moja mama i siostra mieszkają w Darłowie, więc za każdym razem przyjeżdżam tu pełen optymizmu i zawsze jestem spragniony kontaktu z morzem. Pomorze to moje miejsce na ziemi. Był taki moment, kiedy do myślenia o pracy w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym zachęcał mnie mój mistrz, aktor, muzyk, pedagog, prawdziwy społecznik Wacław Dąbrowski, kolejna potężna postać zasługująca na wieczną pamięć - poświęcał mi bardzo dużo czasu, jeśli chodzi o muzykę, literaturę, bycie na scenie. Koszaliński repertuar nigdy nie był moim ulubionym, dziś rozumiem, dlaczego tak jest (nie mam pojęcia, czy poradziłbym sobie w farsie), ale mają tam fajny zespół, który świetnie się we wszystkim odnajduje, fajne warunki i możliwości techniczne. Któregoś dnia umówiłem się na rozmowę z ówczesnym dyrektorem teatru, Zdzisławem Derebeckim. Dzień przed naszym spotkaniem fatalnie się rozchorowałem i poszedłem na spotkanie w bardzo złej formie. Było mi strasznie głupio, ale nie chciałem odwoływać spotkania. To było jakoś zaraz po studiach. Wtedy się nie udało i nie ma co się dziwić - sam nie przyjąłbym takiego zasmarkanego aktora. Po jakimś dłuższym czasie dostałem pytanie, czy nie chciałbym jednak spróbować, ale wtedy prężnie działałem w offowym Teatrze Alatyr Jakuba Kasprzaka (ogromne szczęście, że miałem szansę być jego częścią - niestety, fundacja nie przetrwała próby czasu). Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania na Dworcu Wileńskim z reżyserem-prezesem fundacji: „Chcę zrobić Trzech Muszkieterów na dwóch aktorów, siedemnaście postaci". I zrobiliśmy. Coś pięknego. Spektakl był doceniony i otwierał kolejne ścieżki.
Kiedy czytałam „Empuzjon" Olgi Tokarczuk, miałam wrażenie, że główny bohater, pomimo pozornej kruchości i pewnych traum, które miał za sobą, nosił w sobie ogromną wewnętrzną siłę. Ja zobaczyłem tę siłę w pana roli.
- Nie chcę powiedzieć, że to było dla mnie coś osobistego, bo nie zmagałem się z problemem Mieczysława, natomiast miałem okazję doświadczyć pewnej presji, którą wywierali na mnie rodzice, o czym mówiłem wcześniej. Na podstawie tych doświadczeń mogę powiedzieć, że moje dzieciństwo też było takie trochę wojniczowsko-żołnierskie. To gdzieś we mnie zostało, a figury matek i ojców pracują. Podobnie jak „Mały Książę", „Empuzjon" jest dla mnie bardzo uniwersalny. Wydaje mi się, że każdy może znaleźć w tym spektaklu coś osobistego, co może go chwycić. To była moja przeprawa. Czytając książkę bardzo kibicowałem Wojniczowi w jego potyczkach, chociaż na początku książka mnie trochę nudziła. Cały czas myślałem, że zaraz się akcja rozkręci, ale akcja się nie rozkręcała, więc zaczynałem się trochę niepokoić, z czasem zaczynałem jednak dostrzegać horror w drobnych i prostych rzeczach. W naszej inscenizacji horrorem jest sama obecność ludzi, relacje, spojrzenia, niewyjaśnione dźwięki, znaki zapytania, które się pojawiają w głowie, drobne gesty, wzbudzane emocje, presja, niepokój, niechęć do jednych, chęć zbliżenia do kogoś innego. Kiedyś zacząłem z Radkiem rozmowę na temat moich osobistych przeżyć, w których widziałem jakieś podobieństwa z „Empuzjonem". Radek nie był tym zainteresowany. Nie mówię tego w negatywnym kontekście, po prostu on się skupiał na postaciach. Wykazał się ogromnym profesjonalizmem w pracy, na każdym polu, cały teatr lewitował dzięki tej pracy. Po premierze pomyślałem, że sposób pracy Radka chronił moją głowę, żebym nie popadał w jakieś dziwne prywatne rejony i nie dogrzebywał się nie wiadomo czego. Nie da się całkiem tego uniknąć. Zawsze musimy szukać jakiejś prawdy, a ja zmagam się z nieustającym natłokiem myśli. Trzeba znaleźć do niej narzędzia i klucz. Praca z Radkiem tworzyła się sama, to po prostu płynęło. Cieszę się, że miałem możliwość bycia częścią tego świata i doceniam.
W „Czekając na Godota" gra pan głównie ciałem. Te wszystkie zatrzymania ciała w różnych figurach robią wrażenie, a do tego napisał pan na facebooku, że pracując nad rolą myślał pan o zwierzętach, które są służą jako zwierzęta pociągowe i są obarczane nadmiernymi ciężarami.
- Zwierzęta są mi bardzo bliskie zarówno na scenie, jak i poza sceną. Staram się propagować akcje prozwierzęce. Niestety, jako Polacy jesteśmy na kiepskim etapie świadomości w kontekście ochrony zwierząt czy przyrody. Nie interesują nas te tematy, mamy inne problemy, bagatelizujemy zwierzęta pozaludzkie, nie chcemy widzieć ich dramatu i krzywdy, gonimy za pieniędzmi, chcemy się realizować i korzystać z życia, a nie brudzić i męczyć. Dlatego zawsze staram się na scenie te zwierzęce sprawy przemycać. Wiedziałem, że będzie w scenografii jakieś krzesło. Reżyser ze scenografem zobaczyli fotel, oboje się nim zachwycili, ja mniej, bo wiedziałem, z czym to się będzie wiązało. Wiedziałem, że ten fotel będzie musiał spocząć na moich plecach. Był bardzo niewygodny i ciężki. Lucky nic nie mówi poza monologiem, więc zastanawialiśmy się nad formą i zainwestowaliśmy w ciało i spojrzenie. Grałem spektakl ciałem, zarzuciłem fotel na plecy i w sekundę poczułem jego ciężar. Czułem się jak koń i tak to nazwałem zaraz na samym początku, a potem pojawiło się skojarzenie z końmi z Morskiego Oka. A jak już o oku mowa, wystarczy spojrzeć w ich oczy. Konie mają w sobie niesamowitą potęgę. Po którejś z prób wracałem do domu i zobaczyłem przed kościołem przygotowania ślubu. Stała bryczka z dwoma pięknymi, białymi końmi. Długa, ciężka, z długim batem. Takie znaki się non stop pojawiały i zastanawiałem się, czy znajdzie się jakieś odniesienie do tego problemu, bo recenzenci chyba nie są aż tak sfocusowani na zwierzęcą krzywdę. Z drobnymi wyjątkami. Cały czas myślałem, że Lucky'emu jest ciężko, podobnie jak ciężko jest tym koniom. Przez cały spektakl byłem właśnie tym koniem. To bardzo ciężki dla mnie spektakl. Cieszę się, że jestem jego częścią.
Czy pracując nad tym spektaklem mieliście świadomość, że powstaje coś wyjątkowego, bo opinie były bardzo pozytywne?
- Nie, nigdy nie jesteśmy przekonani, że to, nad czym pracujemy, zrobi wrażenie. Wszystko weryfikuje premiera, a tak naprawdę kolejne grania. To była ciężka praca, bo to są tony absurdalnego tekstu, w którym nic nie wolno zmieniać. Zastanawialiśmy się, na ile możemy sobie pozwolić w odniesieniach, w samej formie, w scenografii, w wideo. Wiedzieliśmy, że w Łodzi powstał spektakl, który szybko zszedł z afisza ze względu na prawa, ale zaufaliśmy tekstowi, zaufaliśmy autorowi i staraliśmy się zrobić wszystko najsensowniej. Bardzo długo zastanawialiśmy się nad sensami konkretnych słów, które są tam wypowiadane. O czym to w ogóle może być. Skojarzyło się to nam z wojennymi terenami, ze zniszczeniami. W głowie nam siedziała wojna w Ukrainie. Nie wiedzieliśmy, jaki będzie odbiór. Nie jestem wielkim fanem technologii, mocno zwracam uwagę na słowo i wiem, że dociekliwość potrafi być męcząca. Jeśli nie wiem, co mówię albo o czym mam mówić tymi słowami, które mam wypowiedzieć, to powoduje niewygodny wewnętrzny niepokój. Wtedy leżę sobie w nocy i myślę o rozwiązaniach, szukam ich. Na pewno nigdy podczas pracy nie wiemy, co będzie fajerwerkiem, dynamitem, który sprawi, że widownia będzie na full i będziemy dużo grali. Niezwykle cieszy odbiór spektaklu. Przyjeżdżają do nas widzowie z całej Polski, którzy widzieli świeżą produkcję Teatru Narodowego, nie powiem, jak porównują dwa spektakle. Odwiedźcie nas i przekonajcie się sami.
Cały czas rozmawiamy o teatrze, ale jest pan aktorem dubbingowym, a jak to jest z filmem? Czy ciągnie pana ta forma sztuki?
- Jakoś nigdy mnie to specjalnie nie interesowało. Nie mam telewizora. Czasami zdarzy mi się być na jakimś planie, ale nie promuję tego w żaden sposób, bo zdecydowanie wolę żywe słowo i scenę teatru niż film czy serial. Propozycje same nie przychodziły, a ja o role nie zabiegałem, więc też nie mam prawa mieć jakichkolwiek pretensji.
W Gnieźnie gra pan w wielu spektaklach, więc na pewno spełnia się pan, ale jest pan jeszcze młodym człowiekiem i sporo życia zawodowego przed panem. Jak chciałby pan nim pokierować?
- Jeśli dane mi będzie żyć, bo różnie bywa, to chcę być w teatrze. W teatrze, do którego przychodzą ludzie. Tyle wiem na pewno. Nie wiem, w jakim kierunku pójdzie teatr, bo jeżeli za 5 czy 15 lat przeobrazi się w coś bardzo dziwnego, może przestanie mnie to interesować. Póki co, każdy spektakl jest zupełnie inny, każdy rodzaj pracy jest zupełnie inny, więc to jest interesujące i chętnie przychodzę do tej pracy. Jeśli nie wybudują teatru w Darłowie, to chyba nie mam zamiaru się stąd ruszać, ale czeka nas remont, więc chętnie wystąpiłbym gdzieś gościnnie.
__
Michał Karczewski - aktor Teatru Fredry w Gnieźnie. Jest absolwentem kierunku aktorskiego Akademii Teatralnej w Warszawie Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku (2016). Gra w spektaklach: „Królowa. Freddie – jestem legendą" w reżyserii Piotra Siekluckiego, „I tak nikt mi nie uwierzy" Wiktora Rubina, „Pinokio" w reż. Roberta Drobniucha, „Lalka" w reż. Radosława Rychcika,„Mały Książę" reż. Bálint Szilágyi, „Miła robótka" w reżyserii Agnieszki Jakimiak, „966 czyli zmierzch bogów" w reż. Marcina Libera, „W małym dworku" Stanisława Ignacego Witkiewicza w reżyserii Jana Marka Kamińskiego, „Wigilijnej opowieści" w reżyserii Józefa Jasielskiego, „Królowa Śniegu" w reżyserii Beniamina M. Bukowskiego, „Empuzjon" Olgi Tokarczuk w reżyserii Radosława Rychcika, „Czekając na Godota" Samuela Becketta w reżyserii Pawła Łysaka, „Tajemniczy ogród" Frances Hodgson Burnett w reżyserii Sullivana Lloyda Nordruma, „Czuję wstyd, żyjąc w takim świecie" w reżyserii Wiktora Rubina. Został nagrodzony przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdana Zdrojewskiego za osiągnięcia w dziedzinie twórczości artystycznej.